Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rok po katastrofie. A ból taki sam

Magdalena Kleban, Urszula Ludwiczak, Andrzej Zdanowicz
– Mam już dosyć całego zamieszania wokół katastrofy. Cały ten szum pogarsza jedynie ból jaki odczuwamy – mówi pani Barbara Pawluczuk, siostra abp Mirona.
– Mam już dosyć całego zamieszania wokół katastrofy. Cały ten szum pogarsza jedynie ból jaki odczuwamy – mówi pani Barbara Pawluczuk, siostra abp Mirona.
Nie wierzymy, że ta katastrofa to był przypadek - mówią rodzice białostockiej stewardesy, Justyny Moniuszko, która zginęła w katastrofie smoleńskiej.
– Mam już dosyć całego zamieszania wokół katastrofy. Cały ten szum pogarsza jedynie ból jaki odczuwamy – mówi pani Barbara Pawluczuk, siostra abp Mi
– Mam już dosyć całego zamieszania wokół katastrofy. Cały ten szum pogarsza jedynie ból jaki odczuwamy – mówi pani Barbara Pawluczuk, siostra abp Mirona.

- Mam już dosyć całego zamieszania wokół katastrofy. Cały ten szum pogarsza jedynie ból jaki odczuwamy - mówi pani Barbara Pawluczuk, siostra abp Mirona.

Kiedy ostatni raz widziałem ojca był w stanie, można powiedzieć, dobrym. Nie żałuję więc, że pojechałem z bratem do Moskwy na identyfikację zwłok - mówi Sebastian Putra. - Bo wiele rodzin pojechało do Rosji po ciała bliskich i wróciło z niczym, nie było co identyfikować.

KRZYSZTOF
Sebastian Putra jest drugim w kolejności najstarszym synem Krzysztofa Putry, wicemarszałka Sejmu, który 10 kwietnia ubiegłego roku zginął w katastrofie smoleńskiej. Putra osierocił ósemkę dzieci: sześciu synów i dwie córki. Najmłodszy w chwili śmierci taty miał zaledwie dziesięć lat, młodsza córka niedługo po tragedii zdawała maturę. Sebastian w rodzinie stał się takim nieformalnym rzecznikiem, podąża też polityczną drogą ojca - w ostatnich wyborach samorządowych został białostockim radnym miejskim z ramienia Prawa i Sprawiedliwości.

- Ze starszym rodzeństwem próbujemy zastąpić ojca, ale wiadomo, że tak do końca się nie da - mówi Sebastian. - Choć każde z nas się stara. Szczególnie, jak młodszym braciom coś się stanie, nogę zwichną, czy kiedy na pogotowie trzeba z którymś jechać.

Starsi starają się, żeby życie ich rodziny wyglądało jak dawnej, jak przed rokiem... Choć przecież zabrakło głowy rodziny. Jednak im bliżej do rocznicy katastrofy, tym częściej wracają wspomnienia z nią związane...

- Poranek 10 kwietnia 2010 roku wydawał się taki zwyczajny... - wspomina Sebastian. - Nawet kiedy usłyszałem, że rozbił się samolot, nie skojarzyłem tego z wyjazdem polskiej delegacji, w tym mojego ojca, do Katynia.

Tego poranka wybrał się na zakupy do supermarketu, bo wieczorem planował iść z narzeczoną do kolegi na parapetówkę. Kiedy już wracał ze sklepu, odebrał telefon od kolegi.

- Pamiętam jego pytanie: czy ojciec był w samolocie? - Sebastian popada w zadumę. - Zacząłem się zastanawiać, w jakim znowu samolocie, bo nic mi nie było wiadomo, żeby ojciec miał lecieć jakimś samolotem. Miał przecież inny plan. On się wcześniej źle czuł i miał jechać pociągiem... Musiałem się zatrzymać. Zadzwoniłem do mamy, ale ona nic nie wiedziała. Nawet pamiętam, że nakrzyczałem na nią wtedy z tego zdenerwowania. Potem ją przeprosiłem... źle mi z tym było.

Jednak w tamtej chwili stres był ogromny. Dobiegł do swojego mieszkania, powłączał wszystkie przekaźniki: Internet, telewizję, radio. Cokolwiek, gdzie można by było uzyskać jakeś informacje.

- Ale nazwiska ojca na żadnej liście jeszcze nie było. Zresztą jego telefon też miał normalny sygnał, jakby wszystko było w porządku, a on tylko nie odbierał - mówi Sebastian.

Za to Sebastiana telefon po prostu się urywał, bo wydzwaniała do niego cała rodzina i mnóstwo znajomych z pytaniem, czy już coś wie o ojcu. Nic więc dziwnego, że w pewnym momencie jego telefon kompletnie się zablokował.

- Pojechałem więc do domu, do najbliższych. W takim momencie musieliśmy się trzymać razem - tłumaczy. - Zaczęliśmy się przytulać, wciąż sobie powtarzaliśmy: "Na pewno tam nie ma ojca, na pewno tam nie ma ojca, to niemożliwe".

Na przemian włączali i wyłączali telewizor, cały czas próbując się dodzwonić do różnorodnych instytucji. W pewnym momencie pojawiły się nawet informacje, że trzy osoby z tego samolotu przeżyły katastrofę. W tych pierwszych godzinach panował totalny chaos informacyjny.

- Ale po jakimś czasie, chyba do Mariusza Kamińskiego właśnie, albo mojej siostry, zadzwonił kierowca ojca i potwierdził, że ojciec wsiadł do tego samolotu... - mówi Sebastian. - Wtedy cała nadzieja zgasła.

Ciało Krzysztofa Putry było jednym z pierwszych znalezionych na miejscu katastrofy. Jest nawet takie zdjęcie z pierwszych godzin tuż po, kiedy obok siebie stoją trzy trumny: prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ostatniego prezydenta RP na uchodźctwie Ryszarda Kaczorowskiego i Krzysztofa Putry.

A potem trzeba było pojechać do Rosji. Polecieli tam dwaj najstarsi synowie Krzysztofa Putry: Rafał i Sebastian. Ich mama akurat miała nogę w gipsie i musiała zostać w domu. Przygotowali listę znaków szczególnych ojca, nawet tych najbardziej oczywistych, jak jego sumiaste wąsy. Na miejscu na rodziny czekała już minister Ewa Kopacz.

- Ona tam praktycznie nie spała, starała się wszystkim pomóc - podsumowuje Sebastian. - To była sytuacja, na którą nikt nie mógł być przygotowany, której nikt nawet w najczarniejszych momentach nie mógł sobie wyobrazić. Dziś żałuję, że nie utrwaliłem tego w jakiś sposób, nie nagrałem. Tyle teraz wątpliwości się pojawia, ale wtedy nikt o tym nie myślał. Zaufaliśmy Rosjanom, wbrew wszelkim historycznym zaszłościom - przyznaje Sebastian. - Nie mieliśmy w Polsce procedur na to, stąd teraz te kłótnie.

Do Moskwy rodziny jechały w jednym celu - znaleźć i zidentyfikować ciało, pożegnać je i wracać.

- Do mnie brat już w samolocie powiedział: "Seba, znajdujemy ojca i wracamy". Można powiedzieć, że nam się udało, ale wielokrotnie rozmawialiśmy z ludźmi, którzy nawet tego nie mogli powiedzieć. I teraz jak sobie przypominam te rozmowy w samolocie, to w sumie wszyscy zadawali sobie takie "głupie" pytanie: "jak poszło?". Jak po jakimś egzaminie. A nie trzeba było pytać, bo od razu wszystko było widać w ich oczach.

Sebastian pamięta z tej podróży do Moskwy różne emocje: płacz, złość, nawet śmiech, wszystko się przeplatało.

A w Białymstoku trzeba było zająć się dalszymi formalnościami. Nad całą rodziną opiekę przejęli najbliżsi współpracownicy i przyjaciele Krzysztofa Putry.

- Zrobili dokładnie to, co całe życie robił ojciec - odgrodzili nas od tej całej polityki, od mediów.

Od tragedii minął rok. Każde z dzieci na swój sposób stara się radzić z tą stratą. Sebastian łapie się na tym, że czeka na telefon ojca, zwłaszcza, kiedy Polacy zwyciężają w zawodach sportowych. Ze wszystkich dzieci wicemarszałka on jest najbardziej zapalonym kibicem, o tym najczęściej rozmawiali z ojcem.

Jedna z sióstr w pół roku po katastrofie poleciała z pielgrzymką do Smoleńska, na miejsce tragedii.

- Mówiła, że to jej pomogło, ale ja się tam na razie na pewno nie wybieram. Może za jakiś czas... sam wówczas zorganizuje jednak wyjazd, niepotrzebne są mi żadne manifestacje - podkreśla syn wicemarszałka. - Przez ten cały rok najbardziej wszyscy baliśmy się o mamę, ale ona trzyma się - biorąc to wszystko pod uwagę - nieźle. Myślałem, że będzie zdecydowanie gorzej. Nie ma zresztą czasu, musi zajmować się najmłodszymi braćmi. Trójka z nas już jest zaręczona i na pewno zaraz pojawią się wnuki. Nie będzie sama.

JUSTYNA
Na identyfikację zwłok 25-letniej stewardesy Justyny Moniuszko z Białegostoku, poleciała jej mama, Danuta. Choć panicznie boi się latać.

- Nie zastanawiałam się ani sekundy. Tylko pomyślałam: zobacz Justynko, do czego mnie zmuszasz - wspomina.

W Moskwie był też chłopak Justyny, Paweł i siostrzeniec jej ojca. To oni załatwiali wszystkie formalności. Pani Danuta nie byłaby w stanie.

- Ale musiałam tam być, musiałam ją dotknąć, przytulić... - wyjaśnia pani Danuta. - Gdybym nie widziała córki wtedy, do dzisiaj nie mogłabym uwierzyć w jej śmierć...

Rodzice Justyny jeszcze ciągle nie mogą powstrzymać łez. Córka była taka młoda...Tyle miała pasji, planów, marzeń... Chciała założyć szkołę spadochronową. Latanie było jej hobby od dziecka. Skakała na spadochronie, zrobiła kurs pilota szybowców. Chciała być inżynierem lotnictwa i kończyła już studia na Politechnice Warszawskiej. Od 2008 r. pracowała jako stewardesa, najpierw w LOT, potem w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego.

- Na początku bardzo się o nią baliśmy - opowiada mama dziewczyny. - Jak zaczęła skakać i latać, przez trzy lata nie byliśmy na lotnisku. W końcu powiedziała, że tak dłużej nie może być i pojechaliśmy zobaczyć jej lot. Trzymaliśmy kciuki i myśleliśmy tylko: "Boże, niech ona wyląduje". I leciutko wylądowała...

Tata Justyny, pan Zdzisław, sam kiedyś latał. Cieszył się, że córka idzie w jego ślady, choć obawy też miał. - Ale Justyna zawsze mówiła, że wszystko będzie dobrze - wspomina ze łzami w oczach. - Gdy poszła pracować do 36 SPLT, byłem spokojniejszy, w końcu latała z najważniejszymi głowami w państwie. Justyna dużo opowiadała, np. o tym, że siedziała w najnowocześniejszym samolocie wojskowym, o "tutce", że to czołg nie samolot i nawet jak spadnie, nic się nie stanie...

Mama Justyny dodaje, że córka w 36 SPLT czuła się jak w rodzinie.

- Zawsze mówiła, że nie chodzi o pieniądze, bo były marne, ale o sam fakt, że może być w takich miejscach, gdzie zwykły człowiek nie ma dostępu - dodaje.

10 kwietnia 2010 pani Danuta i brat Justyny, byli akurat za granicą.

- Nigdy nie noszę telefonu przy sobie - pani Danuta wspomina początek tego feralnego dnia. - I nagle coś mnie tknęło. Patrzę, a tam tyle nieodebranych połączeń! Po chwili zadzwonił syn z Holandii i powiedział: "mamo, czy wiesz, że samolot spadł?".

Pani Danuta nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Dzwoniła do ministerstwa, żeby usłyszeć, że to nieprawda. Gdy powiedzieli, że był jeszcze JAK, miała nadzieję, że córka może nim poleciała... Wtedy zadzwonił chłopak Justyny, Paweł, i powiedział, że na pewno poleciała Tupolewem, bo odwoził ją rano na lotnisko.

Pan Zdzisław w dniu katastrofy był w domu. Na wieść o tragedii zaczął do Justyny dzwonić. Dziesiątki razy.

- Cały czas była informacja, że abonent ma wyłączony telefon lub jest poza zasięgiem. Ale za którymś razem już takiej informacji nie było, tylko słychać było trzaski - wspomina. - Potem przyszła informacja, że dwóch pilotów i stewardesa przeżyła, to tego się chwyciłem. Ale potem przyjechał do nas płk Michalik z 36 SPLT i nadzieja znikła.

Rodzice Justyny nie wierzą, że katastrofa była przypadkiem. Chcieliby, poznać prawdę. Mają nadzieję, że wówczas byłoby im lżej.

- Chciałabym wiedzieć, jak wyglądały ostatnie minuty życia mojego dziecka. Dla mnie to nie był zwykły wypadek. Ale czy się dowiemy, co się stało? Może za 50 czy 60 lat... - mówi pan Danuta. - Po roku nic nie jest nam lżej. Człowiek zastanawia się tylko, jak kruche jest życie. Nic nie planujemy teraz z mężem.

Mówi, że nigdy nie poleci do Smoleńska. W sobotę, 9 kwietnia, będzie w Warszawie. Pójdzie na cmentarz do koleżanek i kolegów Justyny z 36 SPLT. W niedzielę rano będzie na mszy na płycie lotniska. Potem wróci do Białegostoku, aby wieczorem być już na mszy za Justynę.

Tato i chłopak Justyny polecą na miejsce katastrofy. - Chcę polecieć do Smoleńska - mówi pan Zdzisław. - Chcę zobaczyć to miejsce, jak ta ziemia przeklęta wygląda...

MIRON
Rodzina abp. Mirona była w Białymstoku, gdy dotarła do nich wiadomość o jego śmierci. - To był dla nas szok. Ciągle jeszcze bardzo to przeżywam - opowiada Barbara Pawluczuk, siostra duchownego.
Ani pani Barbara, ani jej matka nie pojechały na identyfikację zwłok. Zrobił to ks. płk Michał Dudicz z prawosławnego Ordynariatu Wojska Polskiego. On także zajął się załatwianiem wszystkich formalności.

- Miałam parę propozycji, aby jechać do Smoleńska, ale nie dam rady - opowiada siostra hierarchy. - Wolę pojechać do Supraśla na grób brata. Kiedy się tam pomodlę, popłaczę, jest mi lżej.

Pani Barbara ciągle z ogromnym smutkiem wspomina wydarzenia sprzed roku. Tym bardziej, że przeżyła podwójną tragedię. 40 dni po tragicznej śmierci arcybiskupa Mirona, zmarła ich mama, Maria.

- Przed katastrofą mama była pełną życia kobietą - opowiada pani Barbara. - W ciągu kilku tygodni schudła tak, że z postawnej osoby stała się chudziutką staruszką. Powtarzała często, że nie przeżyje bólu po utracie syna.

Arcybiskup Miron był oczkiem w głowie matki.

- Mama z dumą oglądała wystąpienia syna w telewizji - opowiada pani Barbara. - Nasza rodzina nie była ani bogata, ani zbytnio wykształcona, nie było w niej także osób duchownych. Tym bardziej cieszyły nas sukcesy brata.

Pani Maria zawsze bardzo się martwiła, gdy abp. Miron jako ordynariusz Wojska Polskiego musiał wylatywać samolotem do Iraku lub Afganistanu.

- Zawsze powtarzała, że tyle osób ginie w katastrofach lotniczych - mówi Barbara. - Teraz myślę, że w jakiś sposób przewidywała to, co się stanie...

Arcybiskup był bardzo zapracowanym człowiekiem. - Cały czas żył na walizkach. Kiedy rano do niego dzwoniłam, był w Hajnówce, wieczorem jechał do Warszawy, a następnego dnia znajdował się już zagranicą - wspomina siostra.

Hierarcha był uwielbiany przez parafian, szanowali go także współpracownicy. - Bo lubił rozmawiać z ludźmi - wyjaśnia siostra.

Niedługo przed katastrofą wyszedł ze świątecznego nabożeństwa w cerkwi w Supraślu i zamiast przejść głównymi drzwiami poszedł do kuchni złożyć życzenia kucharkom. Później wspominały to jako pożegnanie.

Siostra abp. Mirona wspomina go także jako normalnego chłopca, z którym bawiła się w dzieciństwie.

- Pamiętam jak kiedyś wiózł mnie na bagażniku roweru - wspomina z uśmiechem. - Nie zauważył nawet kiedy spadłam, zorientował się dopiero, jak był przy domu.

Pani Barbara i jej brat mieli tylko matkę. Ich ojciec zmarł, gdy chłopak miał 7 lat. - Duży wpływ na wychowanie brata miała babcia, która nauczyła go wszystkich modlitw - opowiada siostra duchownego.

To pewnie jej zasługa, że zaraz po podstawówce jej wnuk zdecydował się pójść do seminarium w Warszawie. - Mama i ja byłyśmy jego decyzją strasznie zaskoczone - przyznaje Barbara. - Śmiałam się z niego, że będzie chodził z tacą i zbierał pieniądze. Pamiętam, że gdy go tak drażniłam, to ganiał mnie dookoła stołu.

Nastoletni Miron był jednak zdecydowany. Rodzinę zaskoczył jeszcze bardziej, gdy po kilku latach nauki oznajmił, że chce zostać mnichem. "Dziecko, czy z Tobą coś nie tak, dlaczego nie możesz założyć normalnej rodziny?" - usłyszał wtedy od matki.

- Wszyscy myśleliśmy, że po seminarium brat zostanie batiuszką i zamieszka z żoną na jakiejś parafii, ale i nie mogliśmy wpłynąć na jego postanowienie - wspomina siostra biskupa.

Jako mnich, później przełożony klasztoru w Jabłecznej, często spotykał się jednak z rodzina.

- Najmilej wspominam okres, gdy był przełożonym monastyru w Supraślu, bo wtedy mogliśmy widywać się najczęściej. - opowiada pani Barbara. - Święta jednak zawsze spędzał z mnichami.

Do rodziny nie przyjechał także na Wielkanoc w 2010 roku. Miał przyjechać po świętach, ale katastrofa samolotu nie pozwoliła mu spełnić obietnicy.

Rodzina abp. Mirona nie chce brać udziału w krajowych obchodach rocznicy katastrofy smoleńskiej.

- Mam już dosyć całego zamieszania wokół katastrofy. Cały ten szum pogarsza jedynie ból jaki odczuwamy - mówi pani Barbara. - Nie możemy zmienić tego, co się stało. Trzeba się z tym pogodzić.

Niestety, polityczne przepychanki wokół katastrofy ciągle na nowo rozdrapują nasze rany i nie pozwalają spokojnie przeżywać straty bliskich.

Rodzice Justyny Moniuszko, stewardessy, która zginęła w katastrofie smoleńskiej
Rodzice Justyny Moniuszko, stewardessy, która zginęła w katastrofie smoleńskiej

Rodzice Justyny Moniuszko, stewardessy, która zginęła w katastrofie smoleńskiej

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna