Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Koryciny: "Ziołowy Zakątek" Mirosława Angielczyka: Żyje w ziołowym raju

Dorota Naumczyk [email protected]
W czerwcu br. w Korycinach zbudowano – z ośmiu starych domów – Ośrodek Edukacji Przyrodniczej
W czerwcu br. w Korycinach zbudowano – z ośmiu starych domów – Ośrodek Edukacji Przyrodniczej Wojciech Wojtkielewicz
Mirosław Angielczyk na 15 hektarach posadził ponad 700 gatunków roślin. O każdą dba jak o własne dziecko, jednak największą miłością darzy macierzankę.

"Ziołowy Zakątek" z tytułem

Mirosław Angielczyk z wsi Koryciny o ziołach wie wszystko. Zbierał je bowiem od dziecka i to dzięki nim, jak się dziś śmieje, dostał się na studia. Jednak
Mirosław Angielczyk z wsi Koryciny o ziołach wie wszystko. Zbierał je bowiem od dziecka i to dzięki nim, jak się dziś śmieje, dostał się na studia. Jednak z dyplomem i wbrew woli rodziców wrócił na wieś, do swoich ukochanych ziół. Wojciech Wojtkielewicz

W czerwcu br. w Korycinach zbudowano - z ośmiu starych domów - Ośrodek Edukacji Przyrodniczej
(fot. Wojciech Wojtkielewicz)

"Ziołowy Zakątek" z tytułem

"Ziołowy Zakątek" zajął pierwsze miejsce w konkursie na "Najlepszy Produkt Turystyczny 2012" i we wrześniu otrzymał wyróżnienie Prezesa Podlaskiej Organizacji Turystycznej.

Kiedy pan Mirosław schyla nad niepozorną roślinką o drobnych, fioletowych kwiatkach, od razu z niezwykłą czułością zaczyna ją głaskać. - Trzeba ją lekko poszturchać, wtedy tak pięknie pachnie... - tłumaczy z rozmarzonym uśmiechem, widząc zdziwienie w oczach zwiedzających jego prywatny ogród botaniczny w Korycinach. - Jako dzieci nacieraliśmy macierzanką ręce. I to jest zapach mojego dzieciństwa. Poza tym, babcia ciągle mnie po nią wysyłała i robiła z niej herbatkę, stąd ten mój sentyment.

Potem zrywa kilka gałązek macierzanki, siada na okazałym kamieniu znajdującym się tuż przy drewnianej bramie ogrodu i rozpoczyna opowieść o największej swojej pasji - ziołach.

Rodzice się buntowali, we wsi się śmiali

Zioła zbierał od zawsze, odkąd pamięta. Jako kilkuletni chłopczyk wyprawiał się z babcią na łąki, do lasów. Zresztą tak jak i jego koledzy z podlaskiej wsi Koryciny (w powiecie siemiatyckim). Trzeba było pomagać starszym. Tyle, że dla innych dzieci był to przykry obowiązek.

- A dla mnie największe szczęście! - podkreśla Mirosław Angielczyk. - Koledzy nie cierpieli tego zbieractwa, a ja uwielbiałem. Pomagałem zbierać zioła, suszyć, pakować. Czasami dostawałem za to jakieś pieniądze, za które natychmiast kupowałem książki o... ziołach.

Zresztą to dzięki ziołom dostał się na studia. Taką miał wiedzę na temat tych roślin, że bez problemu wygrał olimpiadę przyrodniczą i rozpoczął kształcenie na rolnictwie w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Mieszkając w stolicy często zaglądał do sklepów zielarskich, żeby chociaż popatrzeć i poczuć ten zapach dzieciństwa, zapach podlaskiej wsi.

- I właściciele zauważyli chłopaka, który ciągle przychodzi, a nic nie kupuje - śmieje się pan Mirosław. - Zaczęliśmy rozmawiać i od słowa do słowa powiedzieli mi, jakich ziół im w stolicy brakuje. I oczywiście wpadłem na pomysł, że będę im je z moich rodzinnych Korycin przywoził.

Tak też się stało. Kiedy na weekendy jeździł do domu, zbierał zioła i później wypełnione nimi reklamówki ciągnął pociągiem do Warszawy. Już wtedy wiedział, że zioła to będzie jego przyszłość, praca, całe życie.
- Rodzice byli temu przeciwni - zaznacza. - Buntowali się, że po studiach - zamiast iść na urząd - ciągle zbieram te zioła. Dla nich to kojarzyło się z biedą. A i we wsi się ze mnie śmiali. Ojciec długo mnie przekonywał, że na urzędzie byłbym ważny, a na ziołach będę klepał biedę.

Jednak już wkrótce się okazało, jak bardzo się mylił. Po ukończeniu studiów, w maju 1990 r., pan Mirek wrócił z Warszawy i w dniu swoich 25. urodzin zarejestrował działalność gospodarczą w rodzinnych Korycinach. Z warszawskich sklepów napływały kolejne zamówienia i sam już nie nadążał z ich realizacją. Zaczął więc zatrudniać mieszkańców okolicznych wsi do pakowania ziół. Wkrótce też postawił pierwszy budynek, w którym można było rośliny suszyć, przechowywać i przygotowywać do transportu.

Dzisiaj jest właścicielem szeregu budynków w rodzinnej wsi. Część z nich tworzy firmę "Dary Natury", która eksportuje zioła do różnych miast naszego kraju, a nawet poza jego granice. Druga część to gospodarstwo agroturystyczne "Ziołowy Zakątek".

- Ale nie zawsze było różowo. Przeszliśmy i ciężkie czasy - wspomina Angielczyk. - Dwa razy mieliśmy duży pożar, a potem wyłudzono od nas towar na kwotę 100 tysięcy złotych. Jakoś jednak udało się to przetrwać. Trzymały mnie marzenia. Jedno z niech, takie jeszcze z dzieciństwa, było o ogromnym, ziołowym ogrodzie...

Każdy dom, każda roślina to historia...

Sześć lat temu zaczął je realizować. Odkupił od ludzi w Korycinach siedem działek, a potem je tak sprytnie pozamieniał, że utworzyły jedną całość. W sumie 15 hektarów! Skupował też z całej okolicy stare domostwa. Przewoził je na swoją posesję i składając od nowa, kawałek po kawałku, deska po desce, dawał im nowe życie. W starym, żydowskim sklepie przywiezionym z Grodziska utworzył biuro i pracownię zielarską, w plebanii z Dziadkowic - portiernię i bibliotekę, a w leśniczówce ze Śpieszyna - stołówkę.

- Co budynek to historia - podkreśla. - Niezwykłe losy przeszedł też dom z Rudki, w którym utworzyliśmy świetlicę. Został on zbudowany w 1840 roku i przez sto lat mieszkały w nim dwie rodziny. Aż do czasów II Wojny Światowej, kiedy to najpierw wprowadzili się do niego oficerowie niemieccy, a potem ci z Armii Czerwonej.

Aż ośmiu starych domów trzeba zaś było, aby zbudować tu wiosną tego roku Ośrodek Edukacji Przyrodniczej. Mieszczą się w nim różnorodne laboratoria, chętnie odwiedzane przez uczniów podlaskich szkół. Dzieciaki mogą w nich oglądać pod mikroskopami i binokularami różnorodne rośliny, dowiedzieć się, dlaczego zioła pachną i dlaczego są zielone, a nawet samodzielnie komponować mieszanki zapachowe i herbatki. I najczęściej proszą, aby to właśnie pan Mirosław osobiście je oprowadzał po Podlaskim Ogrodzie Ziołowym (statut prywatnego ogrodu botanicznego oficjalnie uzyskał w ubiegłym roku). Bo tak jak opowiada sam szef, nie potrafi nikt inny. Przystaje on przy każdej roślince, jedną pogłaszcze, o innej przytoczy anegdotę, przed kolejną wygłosi przestrogę.

- O!, to na przykład jeżówka wąskolistna - wskazuje zielarz, jednocześnie rozduszając w rękach lekko kłujące, brązowe kulki rosnące na długich łodygach. - Przyjechała do nas z Ameryki Południowiej. Kiedy bowiem europejscy podróżnicy zobaczyli, że indianie jedzą ją na potęgę i nie chorują, od razu tę roślinkę przyciągnęli do domu. Jej łacińska nazwa to echinacea i już pewnie już wiele osób wie, że to znany dziś lek na podniesienie odporności.

Pan Mirosław robi kilka kroków w kierunku - zdawałoby się zwyczajnych - krzaków pokrzyw.

- Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak wiele jest gatunków pokrzywy - zaznacza na wstępie. - Ja mam na przykład pokrzywę konopiolistną, przywiezioną z Mongolii, ale tuż obok rośnie pokrzywa kuleczkowata - pokazuje. - Jest bardzo przydatna przy leczeniu astmy, łupieżu i chorób reumatycznych. Z jej liści można też robić zupę i surówki, ale trzeba bardzo uważać przy zbieraniu, bo strasznie piecze - śmieje się zielarz.

I od razu przestrzega przed jeszcze jedną rośliną, która potrafi nieźle zaleźć za skórę. To ruta.

- Bardzo uczulająca! - podkreśla. - Po jej dotknięciu na rękach wyskakują burchle, jak po poparzeniu. Kiedyś mówiono, że to zioło staropanieńskie - śmieje się i zaczyna snuć kolejną opowieść: - Kiedy w dawnych czasach starsze dziewki wracały z wiejskich zabaw, to wykradały po drodze z ogrodów rutę. Sądziły bowiem, że ma ona działanie antykoncepcyjne, takie już "po" - żartuje Angielczyk.

Niegdyś panny często sięgały też po pokrzyk wilczą jagodę.

- Łacińska nazwa to atropa belladonna, co oznacza piękna pani - wyjaśnia zielarz. - I rzeczywiście coś w tym jest... Kiedyś damy zakraplały ją sobie do oczu, bo powodowała rozszerzanie się źrenic, przez co czuły się piękne. A że przy tym słabo widziały, to już nie było ważne - śmieje się Angielczyk.

I prowadzi dalej przez ogromny, ziołowy ogród, aż do kępy żółtych kwiatów. - To jaskier, zwany też pryszczeńcem - pokazuje. - Kiedyś, jak uczniowie chcieli dostać zwolnienie w szkole, to się nim nacierali i na ciele na jeden dzień pojawiało się coś podobnego do liszajów.

Babka na rany, żołędzie na kawę

- Kiedyś wszyscy znali się na ziołach - podsumowuje Mirosław Angielczyk. - Nie mieli wyjścia, bo zioła były w codziennym użyciu, do jedzenia, do farbowania tkanin, do leczenia chorób i do czarów.

Na wsiach większość chorób leczono właśnie ziołami. W każdym domu musiał być kobylak, czyli szczaw kędzierzawy, niezastąpiony w leczeniu biegunek. Nie mogło też zabraknąć dziurawca zwalczającego dolegliwości wątrobowo-żołądkowe, piołunu - na wzdęcia, leczącego serce i regulującego ciśnienie serdecznika oraz niezastąpionej w leczeniu ran babki.

Wszystkie te rośliny można oczywiście znaleźć w "Ziołowym Zakątku". Na 15 hektarach rośnie ponad 700 gatunków. I z dnia na dzień ich przybywa. Ot, chociażby teraz pan Mirosław przywiózł z podróży z podlaskimi leśnikami nad Bajkał zupełnie nowe, nieznane w Polsce gatunki. Czasami też odwiedzający "Ziołowy Zakątek" turyści dostarczają mu nowe, ciekawe rośliny. Jak na przykład myśliwi z Finlandii, którzy przywieźli tu niezwykłą malinę moroszka.

- W Skandynawii występuje ona powszechnie, ale w Polsce mam ją jako jedyny! - pan Mirek nie potrafi ukryć radości. - W tym roku co prawda nie owocowała, bo potrzebuje do tego co najmniej dwóch miesięcy silnych mrozów, takich poniżej piętnastu stopni, ale i tak ogromnie się z niej cieszę.

Marzeniem pana Mirosława jest utworzenie w "Ziołowym Zakątku" letniej pijalni herbat, gdzie mógłby swoim gościom serwować przeróżne, niespotykane w innych miejscach ziołowe czy też owocowe napitki. Póki co, można się tu napić niezwykłej kawy robionej z... żołędzi.

- Dzisiaj ludzie nie mają pojęcia, jak użyteczne były niegdyś żołędzie i jak trudno było bez nich żyć - twierdzi pan Mirosław. - Zbierano je na karmę dla zwierząt, głównie dla trzody chlewnej i kóz. Ze zmielonych żołędzi, wymieszanych z mąką, pieczono chleb. Robiono z nich też alkohol, no i kawę. Kiedyś przecież dla ludzi ze wsi taka prawdziwa kawa nie był dostępna. I ja w bardzo starym zielniku, z 1815 roku, znalazłem przepis na wspaniałą kawę z żołędzi i teraz mam przyjemność nią częstować. A co tu zresztą dużo gadać, zapraszam na kawę żołędziówkę.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna