Jedni muszą płacić za wody opadowe, a inni już nie

Dogadają się prawdopodobnie co do stawek, co nie oznacza, że pogodzili się z wprowadzonym rozwiązaniem. Największe w mieście spółdzielnie mieszkaniowe kwestionują tzw. opłaty opadowe, które suwalskie władze, jako jedyne w całej północno-wschodniej Polsce wprowadziły w ubiegłym roku.

Mieszkańcy mają płacić za to, co spływa do studzienek kanalizacyjnych. Sposób naliczania jest stosunkowo mało precyzyjny. Bo bierze się pod uwagę wielkość terenu, jakim zarządza dana spółdzielnia oraz średnią opadów. W skali największej w mieście - Suwalskiej Spółdzielni Mieszkaniowej roczny wydatek z tego tytułu oszacowano na 200 tys. zł. Muszą się na to złożyć lokatorzy. Szacuje się, że miesięczne czynsze wzrosną o kilka złotych.

Spółdzielnie kwestionowały nie tylko sposób naliczania, ale i to, że nie wszyscy mieszkańcy zostali objęci nowymi uregulowaniami. Np. zostali z nich zwolnieni lokatorzy domów komunalnych. Wszystkie te zastrzeże-nia przekształciły się w pozew sądowy.

Jednak w październiku ubiegłego roku Wojewódzki Sąd Administracyjny w Białymstoku pozew oddalił. Uznał, że prawo nie zostało naruszone zarówno w odniesieniu do sposobu naliczenia opłat, jak i tego, iż jedni mieszkańcy muszą je ponosić, a drudzy już nie.
Spółdzielnie za wygraną jednak nie dały. Złożyły więc wniosek o kasację do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Żadna odpowiedź na razie stamtąd nie nadeszła.

Tymczasem suwalscy radni zmodyfikowali uchwałę dotyczącą wód opadowych. Chodzi jednak nie o zasadę, czy też nierówne traktowanie wszystkich mieszkańców, ale wysokość stawek. Na tej podstawie spółdzielnie prowadzą obecnie z Przedsiębiorstwem Wodociągów i Kanalizacji negocjacje cenowe. Jak wynika z nieoficjalnych informacji, rozmowy są bliskie końca i powinny doprowadzić do zawarcia porozumienia dotyczącego wysokości opłat.