Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pan Bóg mi zesłał ten wylew, abym zmienił swoje życie

Urszula Ludwiczak
W wyprawie towarzyszy Piotrowi tylko laska  i ważący ok. 100 kg wózek z niezbędnym ekwipunkiem: namiotem, zapasem wody i ubraniem na zmianę. Resztę dostaje od ludzi.
W wyprawie towarzyszy Piotrowi tylko laska i ważący ok. 100 kg wózek z niezbędnym ekwipunkiem: namiotem, zapasem wody i ubraniem na zmianę. Resztę dostaje od ludzi.
Piotr Suchan chce udowodnić, że nie ma rzeczy niemożliwych. I że nigdy nie można się poddawać. Po wylewie jego prawa ręka jest całkowicie bezwładna, w prawej nodze praktycznie nie ma czucia. Ale to nie problem, aby przejść pieszo ponad 2 tys. km.

Zachorował 10 lat temu, w grudniu. Miał 32 lata, gdy doznał wylewu krwi do mózgu. Stan był krytyczny. - Żona usłyszała od lekarzy, że to już koniec - wspomina dzisiaj Piotr Suchan. - Że nawet jak przeżyję, to będę rośliną.

A Piotr nie tylko przeżył, ale nauczył się żyć od nowa. Prawa strona jego ciała jest niesprawna, więc nauczył się wszystko robić lewą ręką. - Bóg mi zesłał ten wylew, abym zmienił swoje życie - mówi. I wędruje przez całą Polskę w żółtej, odblaskowej kamizelce z hasłem, że po wylewie życie się nie kończy, a dopiero zaczyna. W minionym tygodniu dotarł ze swoim przesłaniem na Podlasie i Mazury.

Uczył się mówić, siadać, chodzić

Piotr nie kryje, że na wylew sam sobie ciężko i starannie zapracował. Przedtem był kierowcą tira, mało bywał w domu, gonił za pieniędzmi.
- Alkohol, papierosy, stres, do tego nieleczone nadciśnienie - opowiada. - Lekceważyłem ostrzeżenia lekarzy i rodziny.

W grudniu 2004 roku organizm nie wytrzymał. - Pamiętam, że po paru tygodniach od wylewu, jak już odzyskałem świadomość i zacząłem kojarzyć, co się dzieje, poprosiłem Boga o jeszcze siedem lat, abym mógł naprawić wszystko, co złe - wspomina. Bo miał za sobą siedem lat małżeństwa i dwóch synów: sześcio- i czterolatka, którym dotychczas nie poświęcał zbyt dużo czasu. A w trudnej chwili to właśnie rodzina okazała się największym wsparciem.

- Żona synom tłumaczyła, że tata zachorował, ale to minie, że muszą mi tylko pomagać, abym szybciej wyzdrowiał - wspomina. - I oni, gdy przychodzili do mnie do szpitala, zaraz brali za nogę i rękę i kazali ćwiczyć.

Piotr od początku miał wolę walki.

- Nigdy nie myślałem, że czegoś się nie da zrobić, a raczej zastanawiałem się, jak to zrobić - opowiada. A po wylewie musiał nauczyć się wszystkiego od nowa: mówić, siadać, chodzić. Po pół roku od wylewu już spacerował o kuli, zadziwiając wszystkich. Kiedyś praworęczny, musiał wszystko zacząć robić lewą ręką. I to bez pomocy prawej, która była całkowicie bezwładna.

- Cztery godziny uczyłem się wiązać but lewą ręką - wspomina. - Łatwiej by było pewnie mieć buty na rzepy, ale nigdy nie szedłem na łatwiznę. Gdybym nie podejmował nowych wyzwań, dziś pewnie siedziałbym na wózku i wymagał pomocy innych.

A tak nauczył się nie tylko sznurować buty, ale np. obierać jedną ręką ziemniaki, prowadzić samochód i naprawiać wózki inwalidzkie. A gdy w 2012 roku powstał pomysł, że obejdzie Polskę na piechotę, żona nawet za bardzo nie oponowała.

- Wiedziała, że nie może blokować moich pomysłów, że raczej razem powinniśmy uzgodnić, jakby to miało wyglądać - opowiada. - I przez rok omawialiśmy, jak zrealizować ten mój pomysł.

Fizycznie do tej wyprawy nawet za bardzo się nie przygotowywał.
- Przez pięć dni chodziłem tylko po 500 metrów do sklepu, zamiast jak zwykle, podjeżdżać samochodem - śmieje się Piotr.

Przerwał w Giżycku i stąd po roku ruszył

Wyruszył 1 maja 2013 roku z rodzinnej Mechnicy koło Kędzierzyna Koźle. Pokonywał średnio 30 km dziennie.
- Najpierw poszedłem w dół, do granicy z Czechami, stamtąd wzdłuż zachodniej granicy na północ, do morza - opowiada.

Już po pierwszych kilometrach okazało się, że największym problemem są nie kłopoty zdrowotne, a sprawy techniczne. Wózek, który Piotr zabrał ze sobą, zaczął się psuć. A na nim ciągnął cały, niezbędny do przeżycia wyprawy, ekwipunek.
Gdy w końcu udało się wózek naprawić, posłuszeństwa odmówiła noga.
- A przeszedłem już 1350 km, byłem w okolicy Giżycka, gdy nadwyrężony mięsień dał się mocno we znaki. Początkowo myślałem, że jak odpocznę dwa dni, to przejdzie i będę mógł iść dalej. Ale okazało się to niemożliwe.

22 czerwca ub.r. przerwał wyprawę. Ale od razu wiedział, że wróci w to samo miejsce za rok, by ją dokończyć. I tak się stało. Dokładnie 22 czerwca tego roku wyruszył spod Giżycka. Ma do przejścia ok. 650 km. W minionym tygodniu można go było spotkać w okolicach Ełku, Augustowa, Rajgrodu, był w Tykocinie, Łapach, Surażu.
Początkowo Piotr myślał, by ustalić dokładną trasę wędrówki. Ale okazało się, że tak się nie da, że często trzeba zboczyć z obranej wcześniej drogi, że lepiej przejść np. boczną zamiast ruchliwą ekspresówką. W drodze spotyka wiele życzliwych osób.

- Im mniej proszę, tym więcej dostaję - śmieje się. - Mam ze sobą namiot, na początku zawsze proszę tylko o miejsce na jego rozbicie, metr na dwa. A gdy już go postawię, zazwyczaj pada pytanie, czy może chcę herbatę, a potem czy nie jestem głodny i zaraz jest jakaś kanapka.

A i wiele osób zaprasza go do domu, na obiad i przenocowanie.
Ale najważniejsze w tej wyprawie jest to, że swoim wyczynem Piotr daje nadzieję innym. Tym, którzy po wylewach leżą w domach i myślą, że ich życie już się skończyło.
- A i mnie ci napotkani ludzie dają siłę do tego, bym szedł dalej - mówi.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna