Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dziki tratują hektary upraw. Rolnicy pilnują pól i protestują

Helena Wysocka
Rolnicy z Białostocczyzny dwukrotnie, w ramach protestu, jeździli ciągnikami pod urząd wojewódzki. Nie wykluczają, że wkrótce pojadą kolejny raz.
Rolnicy z Białostocczyzny dwukrotnie, w ramach protestu, jeździli ciągnikami pod urząd wojewódzki. Nie wykluczają, że wkrótce pojadą kolejny raz. Andrzej Zgiet
Jeżdżą ciągnikami pod urząd wojewódzki, domagając się odszkodowań za zniszczone przez dziki uprawy oraz odstrzału zwierząt. - Zjadły nam zboże, a teraz czekają na kukurydzę - mówią rolnicy z Podlasia. którzy liczą straty. - Dziki nas zrujnują.

Kilka dni temu, na ręce wojewody, przekazali petycje do władz centralnych, w których domagają się natychmiastowej reakcji. - W najbliższych dniach rozpocznie się redukcja populacji dzika - zapowiada wicewojewoda podlaski Wojciech Dzierżgowski. - Mam nadzieję, że będzie to skuteczna akcja. Wygląda na to, że - poza wojewodą - nikt w to nie wierzy.

- Mydlenie oczu i tyle - uważa Paweł Rogucki, rolnik z Juchnowca Kościelnego. - Potrzebujemy konkretnych decyzji, a nie kolejnych, pustych obietnic. Przez miesiące nikt nie strzelał do dzików i strzelać nie będzie.

Myśliwi oficjalnie na ten temat wypowiadać się nie chcą. Natomiast po cichu przyznają, że decyzja o odstrzale jest bardzo spóźniona. Nawet gdyby bardzo chcieli redukować populację tych "szkodników", niewiele mogą zrobić.

- Zboża są za wysokie, buszujących w nich zwierząt zupełnie nie widać - narzekają. - A w takiej sytuacji, o polowaniu nie może być mowy.

Straszą petardami

Paweł Rogucki mieszka w Juchnowcu Kościelnym. Gospodaruje na 30 hektarach ziemi. Większość położona jest pod lasem.

- Zawsze miałem problem z dzikami, które niszczyły uprawy - przyznaje rolnik. - Ale jak stratowały kawałek, nie robiłem rabanu. To, co dzieje się w tym roku, przechodzi ludzkie pojęcie.

Na początku maja zwierzęta zniszczyły Roguckiemu ponad dwa hektary kukurydzy. Rolnik zgłosił to szefowi koła łowieckiego, które zgodnie z przepisami, ma wypłacić odszkodowanie. Kwota jest naliczana według rozporządzenia ministra środowiska.

- Wychodzą grosze - ocenia Rogucki. - Nie dostajemy nawet jednej trzeciej tego, co zarobilibyśmy na plonach.

Uznał więc, że lepiej będzie kukurydzę zasiać ponownie. Porozumiał się z miejscowymi myśliwymi, a ci dali pieniądze na zakup nasion.
- Obiecali też, że będą pilnować uprawy - dodaje rozmówca.

Wyglądało na to, że i wilk będzie syty, i owca cała. Ale nie były. Kilka tygodni później na polu Roguckiego znowu zaroiło się od dzikich świń, które ponownie zniszczyły kukurydzę.

- Lekko licząc straciłem około 20 tysięcy złotych - szacuje rolnik. - A czym będę karmił zwierzęta? Trzeba będzie kupić paszę. Tylko kto za to zapłaci?

Koło łowieckie nie chce nawet słuchać o wypłacie jakiegokolwiek odszkodowania. Myśliwi przypominają, że już pieniądze dawali, a poza tym, rolnik powinien pilnować swojej uprawy.

- Mam siedzieć na polu, jak pies? - irytuje się rozmówca. - A kto w gospodarstwie będzie pracował?

Podobną sytuację ma Sławomir Hordeński ze wsi Borawskie, któremu dziki "przeorały" blisko dwa hektary ziemi porośniętej owsem. Nie pozostał na niej nawet jeden kłos.

- Resztę pola pilnuję od ponad tygodnia - opowiada. - Wieczorami włączam na polu światła, sygnały, ale niewiele to daje. Zwierzęta zupełnie się nie boją.

Aleksander Palanis z sejneńskiej gminy, jeszcze wiosną tego roku miał nadzieję, że nieproszonych gości odstraszy elektryczny pastuch. Ogrodził więc lwią część ziemi. Teraz wie, że urządzenie nie zdaje egzaminu.

- Nawet, jeśli powstrzyma lochę, to wchodzą prosięta - opowiada rolnik. - Tylko wykosztowałem się i tyle.

Rolnicy na Sejneńszczyźnie także pilnują swoich pól i próbują odstraszyć dziki petardami.

- Wygląda to tak, jakbyśmy w środku lata świętowali Sylwestra - żartuje.

I dodaje, że race też są mało skuteczne. Zwierzęta chyba przyzwyczaiły się do huku i przestały uciekać z pól. Palanis mówi, że nikt nie wie, co dalej. - Siedzimy i liczymy straty - dodaje.

Upolować i zjeść

O tym, że zwierząt jest za dużo rolnicy z województwa podlaskiego mówili już w lutym tego roku, gdy po znalezieniu martwego dzika, zarażonego wirusem afrykańskiego pomoru świń wprowadzono tzw. strefę buforową. Wtedy zaczęły też obowiązywać obostrzenia dotyczące polowań. Myśliwi zostali zobowiązani do zbadania każdej ustrzelonej sztuki. I to na swój koszt. Odstrzały zostały więc zawieszone.

Tymczasem białoruskie władze nakazały swoim myśliwym wybicie całego pogłowia dzików.

- Tłuką każdego dnia, tylko huk idzie - opowiadali rolnicy z Sejneńszczyzny. - Jak nie upolują, to przegonią na naszą stronę. Trzeba coś z tym robić!

Za redukcję populacji dzików zabrali się też Litwini. Podobno za każdą odstrzeloną sztukę płacili myśliwym po 200 litów. Czy działania sąsiadów zza wschodniej granicy spowodowały, że w ostatnich miesiącach populacja dzików żyjących w naszym regionie wzrosła co najmniej dwukrotnie, nie wiadomo. Fakt, że w województwie podlaskim żyje obecnie około 13 tysięcy tych zwierząt.

W marcu tego roku strefa buforowa została ograniczona do czterech powiatów: sokólskiego, białostockiego, części sejneńs-kiego oraz augustowskiego. Ale obostrzenia dotyczące upolowanych świń pozostały w całym regionie. To doprowadziło do sytuacji, że koła łowieckie przestały realizować swoje plany. Na przykład, w białostockim okręgu PZŁ był on zrealizowany zaledwie w 10 procentach.

- Trzeba zapłacić za zbadanie upolowanego dzika, a później zjeść mięso - przypominał Jarosław Żukowski, prezes PZŁ w Białymstoku. - Ile można?

Dzik ukrywa się w zbożu

Kilka tygodni temu rolnicy z Białostocczyzny, którym dziki stratowały hektary pól zorganizowali akcję protestacyjną. Ciągnikami pojechali do Białegostoku, pod urząd wojewódzki, by domagać się odstrzał szkodników oraz godziwego odszkodowanie za straty, które te zwierzęta wyrządziły.
- Nikt nie chce nas słuchać - żali się Rogucki.

Kilka dni później minister rolnictwa zdecydował, że myśliwi otrzymają 150 złotych za ubicie jednego dzika. Tyle tylko, że nie do kieszeni. Jedna trzecia tej kwoty ma iść na konto kół łowieckich, drugie tyle pochłoną koszty badania mięsa, a resztę - utylizacji. Tusze dzikich świń, niezależnie od tego, czy będą zawierały wirusa, czy nie, zostaną zutylizowane.

Odstrzały mają rozpocząć się za kilka dni. Dlaczego nie od ręki? Ponieważ wcześniej trzeba podpisać umowy z firmami, które zobowiążą się do utylizacji ubitych zwierząt. W naszym regionie są dwa takie przedsiębiorstwa. Czy tam trafi mięso, nie wiadomo. - Odstrzały będą prowadzone do końca września - informuje Mirosław Czech, inspektor weterynaryjny ds. zdrowia i zwalczania chorób zakaźnych zwierząt w Białymstoku.

Plan sobie, a życie sobie. Myśliwi mówią, że deklaracji urzędników, mimo szczerych chęci, nie da się zrealizować. I to z różnych powodów. Oferowana kwota za odstrzał jest zbyt niska, a poza tym zwierzęta, póki co, kryją się w zbożu. - Kilka dni temu, siedząc na ambonie słyszałem, jak idzie stado - opowiada myśliwy z Suwalszczyzny. - Ale nie widziałem zwierząt, więc nie mogłem oddać strzału.

Tymczasem, jak mówi Palanis, za tydzień, najdalej dwa dojrzeje kukurydza, przysmak dzikich świń.

- Nie opędzimy się od tych dzików - mówią rolnicy. Rolnicy zapowiadają, że jeśli dotychczasowe ustalenia nic nie dadzą, podejmą kolejny protest.

- Będziemy jeździli tymi ciągnikami do skutku - twierdzą. - Aż decydenci zrozumieją, że dziki rujnują nam życie.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna