Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pytali, co jadła na weselu. Gdy ujawnili chorobę, było za późno

Helena Wysocka
Mąż zmarłej nie ukrywa, że ma żal do lekarzy
Mąż zmarłej nie ukrywa, że ma żal do lekarzy
Podczas podróży poślubnej źle się poczuła. Trafiła, po kolei, do trzech białostockich szpitali. Przenoszona z oddziału na oddział - zmarła. - Lekarze nie zrobili nic, by pomóc mojej 28-letniej żonie - nie ukrywa żalu Dariusz Jakoniuk. - Nie potrafię z tym się pogodzić.

Ważne

Ważne

Pacjenci (albo ich spadkobiercy) niezadowoleni ze sposobu leczenia mogą dochodzić zadośćuczynienia składając wniosek do wojewódzkiej komisji ds. orzekania o zdarzeniach medycznych (działa przy Podlaskim Urzędzie Wojewódzkim w Białymstoku), albo do sądu.

W tym roku do komisji wpłynęło 45 wniosków. Od stycznia 2012 do 19 listopada br. komisja przyznała 234.800 zł zadośćuczynienia. Sądy nie prowadzą statystyk dotyczących pozwów przeciwko szpitalom. W ostatnich latach, bodajże najwyższe odszkodowanie musiał zapłacić Szpital Wojewódzki w Suwałkach za błąd ginekologa. Dwa lata temu rodzice dziecka, które pozostanie niepełnosprawne do końca życia otrzymali 360 tysięcy złotych.

Pogrążona w żałobie rodzina zarzuca medykom zaniedbania i domaga się od trzech białostockich szpitali - w których przebywała kobieta - 400 tysięcy złotych zadośćuczynienia.

"Miała zaledwie 28 lat. Była wsparciem dla męża i starszych, schorowanych rodziców..." - czytamy w pozwie, który trafił do Sądu Okręgowego w Białymstoku. Proces odbędzie się 8 grudnia.

Od szpitala do szpitala

Anna Jakoniuk pochodziła z Białegostoku. Ukończyła studia, stosowne szkolenia i podjęła pracę na wschodniej granicy Polski. Była chorążym, stopień oficerski miała na wyciągnięcie ręki. Tym bardziej, że była wyjątkowo ambitna. Potrafiła dzielić czas między rodzinę i pracę. Opiekowała się rodzicami, pracowała i ćwiczyła taekwondo. Z dużymi sukcesami, bo przywiozła do domu aż 11 medali.

- Bardzo zdrowa i wysportowana - dodają jej bliscy. - Zresztą, w innym przypadku nie pracowałaby w Straży Granicznej.

Trzy lata temu wyszła za mąż i wyjechała w podróż poślubną, za granicę. Miodowy miesiąc musiała skrócić, bo źle się poczuła. Skarżyła się na ostry ból brzucha.

- Żona trafiła na oddział chirurgiczny Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Białymstoku - precyzuje pan Dariusz. - Lekarze szukali punktu zaczepienia. Pytali, co jedliśmy na weselu, brali pod uwagę tropikalną chorobę, a także zapalenie wyrostka robaczkowego.

Wykonali kilka badań i podali środki rozkurczowe. Cztery dni później, gdy bóle nieco ustąpiły, wypisali Annę do domu. Zasugerowali, że kobieta może mieć problemy z przewodem pokarmowym. A w takiej sytuacji powinna wykonać, ale w warunkach ambulatoryjnych kilka dodatkowych badań. Nie zdążyła. Bóle wróciły i dzień później 28-latka znowu siedziała w szpitalnej izbie przyjęć.

Tym razem trafiła na oddział wewnętrzny, gdzie wykonano szereg przeróżnych badań, ale trafnej diagnozy nie udało się postawić. Pojawiło się przypuszczenie, że Anna cierpi na porfirię, rzadką chorobę genetyczną, która niszczy m.in. komórki wątroby. Tyle tylko, że zamiast wykonać badanie moczu przy pomocy testów, lekarze wystawili próbkę na... światło, by zobaczyć, czy zmieni się kolor. Ta, jak określili później biegli, zgrubna próba nie wykazała schorzenia. Tymczasem stan zdrowia 28-latki wciąż się pogarszał się, straciła czucie w nogach. Lekarze postanowili przekazać chorą pod opiekę neurologów. A cztery dni później, już nieprzytomna trafiła na oddział intensywnej terapii SP ZOZ Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Dopiero tamtejsi medycy, jak wynika z zebranych przez rodzinę dokumentów, zlecili konsultację hematologiczną.

- Wykonano test w kierunku obecności porfiryn i okazało się, że wynik jest dodatni - dodaje pan Dariusz. - Tyle tylko, że żona była już w stanie agonalnym.

Mężczyzna twierdzi, że wybłagał miejsce w warszawskiej klinice. I dodaje, że choć termin był ustalony, białostocki szpital przewiózł Annę dopiero kilka dni później. Na dodatek karetką, a nie helikopterem. To miało doprowadzić do skrajnego wycieńczenia pacjentki. Z dokumentacji medycznej wynika też, że miała torbiele na kręgosłupie, przypuszczalnie z powodu źle wykonywanych punkcji, zwapniony staw biodrowy i zapadała w śpiączkę.

Biegli: Błędy były dwa

W warszawskim instytucie 28-latka zaczęła powoli wracać do zdrowia. Lekarze nie ukrywali, że potrzebna jest bardzo długa terapia i przypuszczalnie przeszczep wątroby. Ale, póki co sugerowali, by Anna leczyła się bliżej swojego miejsca zamieszkania. Trafiła więc znowu do szpitala wojewódzkiego w Białymstoku.

- Na karcie szpitalnej znalazła się sugestia, by lekarze w przypadku pogorszenia się zdrowia żony natychmiast kontaktowali się z kliniką - przypomina Jakoniuk. - Warszawscy specjaliści oferowali też pomoc w ustaleniu dalszego toku leczenia Ani. Tyle tylko, że nikt o to nie prosił.

Białostoccy lekarze na podstawie własnych obserwacji mieli stwierdzić, że nawrotu porfirii nie ma. A to, jak się później okazało, nie było prawdą.

Kilka tygodni później Anna została przeniesiona do Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego. Tam, w zależności od tego, jak się czuła, przebywała na zmianę na oddziale intensywnej terapii i chorób wewnętrznych. Zmarła w styczniu minionego roku.

- Po piętnastu miesiącach leczenia - precyzuje Jakoniuk. - Lekarze tłumaczyli, że nie mogli nic zrobić, bo choroba jest rzadka. Ale czy to ich tłumaczy?

Zrozpaczona rodzina zleciła biegłym wykonanie pozaprocesowej opinii, która miała odpowiedzieć na pytanie, czy białostoccy lekarze zaniedbali swoje obowiązki. Eksperci nie mieli wątpliwości: medycy dopuścili się dwóch kardynalnych błędów. Po pierwsze, gotowe testy wykrywające metabolity porfiryn zastąpili próbą moczu na światło. "To nie dające się wytłumaczyć odstępstwo..." - uznali biegli. Kolejny zarzut dotyczy braku współpracy z warszawską kliniką.

Lekarze: to nie nasza wina

Rodzice zmarłej kobiety i wdowiec domagają się od białostockich szpitali zadośćuczynienia. Podnoszą w pozwie, że nietrafione diagnozy i błędna terapia doprowadziły do śmierci Anny. Pan Dariusz próbował załatwić sprawę ugodowo. Ale, jak twierdzi, dyrektorzy białostockich placówek nie poczuwali się do winy. Dlatego dochodzi swoich racji na drodze sądowej.

Poprosiliśmy kierownictwo placówek, w których leczyła się 28-latka, by odniosło się do stawianych im zarzutów. Artur Wnuk w imieniu MSW poinformował, że na tym etapie, gdy gromadzony jest materiał dowodowy, trudno coś mówić. - Rozstrzygnięcie sprawy należeć będzie do sądu, który wyda decyzję - przypomniał.

W podobnym tonie wypowiedziała się Katarzyna Malinowska-Olczyk, rzecznik prasowy Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku.

- Strona powodowa chce wykazać nieprawidłowości w procesie leczenia - mówi. - Na etapie wezwanie przedsądowego, jak i teraz uważamy, że roszczenie jest bezpodstawne.

Rzecznik dodaje, że z uwagi na ochronę danych osobowych placówka nie może udzielić dokładniejszych informacji. Do winy nie poczuwają się także pracownicy szpitala wojewódzkiego. W piśmie przesłanym do rodziny Anny Jakoniuk oraz sądu przekonują, że robili absolutnie wszystko, by ratować życie pacjentki. A podejmowane przez medyków działania były zgodne ze sztuką lekarską.

- Młodą kobietę wpędzili do grobu i nie ma winnych?! - nie może zrozumieć wdowiec. - To nie może pozostać bez kary. Lekarze powinni nas przynajmniej przeprosić za to, co się stało.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna