Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Żeby dzieci zamiast czołgów malowały kwiaty i ptaki

Dominka Rucińska
Arch. pryw
Rwanda, Palestyna, Azerbejdżan, Czad, Nepal... Takie miejsca wygodny Europejczyk woli omijać. Ale nie Anka i Paweł Romaniukowie, wolontariusze z Łomży. Bo oni, zamiast byczyć się i pić drinki na plaży, wolą pomagać.

Anka i Paweł odwiedzają miejsca dotknięte biedą, wojną, pogrążone w konfliktach wewnętrznych. Za to, co robią, nie dostają żadnych pieniędzy. Mało tego - sami z własnych oszczędności kupują bilety samolotowe. Bo nie potrafią być obojętni wobec ludzkich tragedii. Dlatego jeżdżą do Rwandy, Palestyny, Azerbejdżanu , Czadu... Obecnie planują podróż do Nepalu.

- Wolontariat to nie turystyka. Nie chodzi o to, by pojechać do Afryki, wydać pieniądze, zwiedzić wszystko dokoła i zrobić mnóstwo zdjęć - oburza się Paweł Romaniuk z Łomży. - Dla nas to nie ma sensu. Nie mają też sensu takie wyjazdy "na chwilę", żeby gdzieś pomalować jakąś szkołę i powiedzieć, że coś się zrobiło dla innych. To bezsensowne wydawanie kasy, bo przecież to mogą zrobić miejscowi! My chcemy dać z siebie coś więcej, nauczyć tych ludzi, jak lepiej żyć.

Rwanda. Dzieci Ulicy

Przygoda Ani i Pawła z wolontariatem zaczęła się kilka lat temu w Białymstoku. W stolicy Podlasia Paweł prowadził klub dla osób niepełnosprawnych "Kontakt", a Ania mu w tym pomagała. Razem też organizowali charytatywne koncerty. W tym czasie także pracowali zawodowo - Paweł jako leśnik, Ania - w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Pewnego dnia usłyszeli, że w Rwandzie brakuje wózków inwalidzkich dla dzieci, które cierpiały na różne choroby np. polio i przez to nie mogły dojechać do szkoły. Wolontariusze nie zastanawiali się ani chwili. Przy wsparciu niepełnosprawnych z białostockiego klubu integracyjnego "Kontakt" zorganizowali akcję "Białostoczanie Afryce". Włączyły się do niej również media i dzięki temu wszyscy niepełnosprawni z Białegostoku dowiedzieli się, że jak nie potrzebują już starego wózka czy kul, to mogą przekazać je swoim kolegom w Rwandzie. Na apel odpowiedziało aż 40 osób i tyle wózków przekazano do Afryki.

- Koszt nowego wózka w Polsce to wydatek porównywalny z zakupem używanego samochodu. Cena starego wózka w Rwandzie jest... kilka razy wyższa. Dlatego łatwiej było zebrać wózki w Polsce - tłumaczy Paweł. - Pozostawała "tylko" kwestia, jak je przetransportować do Afryki...

W głowie wolontariuszy pojawił się pewien pomysł - telefon do dyrektora linii lotniczych Lufthanza. Mało kto wierzył w powodzenie tej akcji. I tu zdarzył się cud. Okazało się, że kierownik lotniczego potentata jest po pierwsze - Polakiem, a po drugie - sam uczestniczył w wolontariacie w Kenii. Transport wózków zorganizował im za darmo!

Potem pojawiła się szansa, żeby Anka i Paweł też polecieli do Rwandy.
- I nie zastanawialiśmy się ani chwili - podkreśla Ania.
Do Rwandy wyjechali w 2011 roku. Pierwsze dni ich dziesięciomiesięcznego pobytu były ciężkie.
- Mieszkaliśmy w małej, drewnianej chatce, skąd codziennie rano trzeba było chodzić po wodę.... Na początku to był szok - opowiada Ania. - Choć, jak się później okazało, to było nic w porównaniu z innymi rzeczami, które miały nas jeszcze w tym kraju zaskoczyć.
Prawdziwy szok przeżyli, gdy dowiedzieli się, jak w Rwandzie traktuje się bezdomnych - "dzieci ulicy".

- Jeśli dziecko nie ma domu, jest nikim - mówią wstrząśnięci. - Traktowane jest jak śmieć, złodziej, biedak i przestępca. Nikt nie zadaje sobie trudu, by zapytać, jak można mu pomóc.

Właśnie dlatego Anka i Paweł postanowili pomagać w Centrum Dzieci Ulicy w Kigali. Paweł prowadził zajęcia z informatyki oraz warsztaty fotograficzne. Ania organizowała szkolenia dla nauczycieli, na których uczyła ich m.in. rozwiązywania konfliktów. Prowadziła też terapię sztukę, dla skrzywdzonych przez los dzieci.

Pewnego dnia Ania i Paweł znaleźli na ulicy małego chłopca, który uległ wypadkowi. Wtedy zrozumieli, co znaczy bezradność. Od czasu, gdy zabrali Kazungu - bo tak miał na imię - do punktu medycznego, mieli same kłopoty. Za swoją szlachetną próbę pomocy dostali naganę. Za to, że mieszają się nie w swoje sprawy.

- Na prośbę o umieszczenie chłopca w placówce dostaliśmy odpowiedź, że to nie nasza sprawa - załamuje ręce Paweł. - Cóż było robić? Postanowiliśmy przygarnąć Kazungu do siebie.

Beznadziejność sytuacji i ogrom biurokratycznych procedur irytowała wolontariuszy na każdym kroku. Nie znając tamtejszych realiów, Romaniukowie próbowali szukać pomocy dla chłopca u lokalnych władz. Niestety, szybko pożałowali swojego europejskiego zaufania do służb mundurowych. Okazało się bowiem, że lokalna policja zamiast pomagać, zamiata problemy pod dywan i wywozi bezdomnych... jak najdalej od wioski. W ten sposób chce im uniemożliwić powrót w rodzinne strony i tym samym zapobiec potencjalnym przestępstwom. Na szczęście, polskie małżeństwo po licznych perypetiach znalazło małemu Rwandyjczykowi dom i spełniło jego marzenie - Kazungu został wysłany do szkoły.

W Rwandzie na każdym kroku spotykali się z dramatycznymi opowieściami dzieci i dorosłych już ludzi, którzy stracili bliskich podczas rzezi dwóch rwandyjskich plemion - Tutsi i Hutu w 1994 r.

- Tam ludzie nadal żyją w cieniu okropieństw, które zgotowała im historia, ale mówią o tym bardzo niechętnie, szczególnie obcokrajowcom - tłumaczy Paweł. - To cały czas świeża, jątrząca się rana. Jednak, żeby osądzać kogokolwiek, warto poznać racje obu stron konfliktu, tło historyczne. Trzeba także podkreślić, że winę za wybuch wojny domowej ponoszą dawni belgijscy kolonizatorzy, którzy rządzili wprowadzając sztuczne podziały, np. to czy ktoś jest Tutsi czy Hutu było zapisane w każdym dowodzie osobistym.
- Nie do wiary, że zdeklarowana większość Rwandyjczyków to chrześcijanie - dziwi się Ania - Co jakoś nie przeszkadzało im mordować się nawzajem!

Od tej krwawej zbrodni minęło już ponad 20 lat, a w Rwandzie trudno znaleźć skrawek ziemi, która nie skrywałaby zmasakrowanych szczątków. Wydawałoby się, że to już tylko kości, jednak wspomnienia w pamięci świadków, którzy tę masakrę przetrwali, są nadal żywe.
- Przecież żyć trzeba nadal, mimo straty najbliższych lub nawet całej rodziny - mówią Romaniukowie. - A trudno się żyje w sąsiedztwie dawnych katów, w hańbie, w poczuciu winy, w powodzi bolesnych przeżyć i wspomnień, od których nie ma ucieczki.
Czasami jedyną odskocznią od piętna, które wyryła w Rwandyjczykach wojna, są zajęcia w szkole. I właśnie dlatego Ania i Paweł postanowili poświęcić się w Rwandzie pracy z młodzieżą i jej nauczycielami.

- Wiele z tych dzieci ma za sobą trudne przeżycia, które są przez nie głęboko skrywane - wyjaśnia Ania - Uczyliśmy, jak przez muzykę i rysunek mogą wyrazić swoje emocje, jak zmniejszyć bagaż, który nie pozwala im w pełni cieszyć się dzieciństwem.

Azerbejdżan. warsztaty komiksu

Również podczas pobytu w Azerbejdżanie Ania i Paweł prowadzili warsztaty w szkołach (na terytorium konfliktu między Azerbejdżanem a Armenią) dla różnych grup etnicznych. - Bo to szkoła buduje w ludziach poczucie patriotyzmu, świadomość, że więcej ich łączy niż dzieli - wyjaśnia Ania.

Zwieńczeniem prowadzonych przez nich zajęć były warsztaty komiksu, podczas których dzieci miały za zadanie narysować rozwiązanie konfliktu.
- I mimo tego, że część narysowała podbój wroga i czołgi, to byli i tacy, którzy przedstawili pokój i podanie sobie ręki na zgodę - wspomina Anka. - I dla takich chwil warto tam jechać. Bo wtedy widzisz, że to, co robisz, ma sens.

Właśnie dlatego Paweł postanowił porzucić spokojną pracę w leśnym, podlaskim zaciszu i wyruszyć na pomoc światu. Dlatego też Anka zrezygnowała z bezpiecznej posady w poradni psychologiczno-pedagogicznej i zdecydowała się pomagać biedniejszym i bardziej zagubionym na innych krańcach świata. - Owszem, bywa trudno - przyznaje Anka. - Bo i niełatwo jest łączyć takie wyprawy z życiem rodzinnym, zwłaszcza teraz, gdy urodziła nam się córeczka. No i czasami trzeba z czegoś rezygnować. Dlatego, kiedy Paweł poleciał do Czadu, ja musiałam zostać w domu z Lenką, bo córka była jeszcze za mała na tak niebezpieczną podróż. Ale całym sercem byłam z mężem.

Czad... a potem może Nepal?

Podróż do Czadu była dla Pawła sprawdzianem. Postanowił odbyć tam praktykę pielęgniarską. Ponadto przy pomocy łomżyńskiej uczelni - Państwowej Wyższej Szkoły Informatyki i Przedsiębiorczości udało się przekazać tamtejszemu szpitalowi podstawowe środki opatrunkowe. Czad to jedno z najbiedniejszych państw na świecie. Umieralność niemowląt jest tam porażająca. Dzieci łatwo zapadają na malarię, a na to szczepionki nie ma. Kolejny wspólny wyjazd do Afryki musi więc poczekać, aż Lenka trochę podrośnie.

- Zawsze chcieliśmy robić wszystko razem - wzdycha Paweł - Mam nadzieję, że już niedługo to się uda. Lenka ma już ponad rok i, jeśli wszystko pójdzie dobrze, wkrótce pojedzie z nami na trzy miesiące do Nepalu. Bo mimo, że mamy malutkie dziecko, zamierzamy nadal pomagać innym.

palestyna. Strażak i nauczycielka
Przed wyjazdem Pawła do Czadu Romaniukowie byli jeszcze razem na wolontariacie w Palestynie. Paweł zrobił tam kurs strażacki i pracował jako strażak, a Ania uczyła angielskiego. Mimo, że ten kraj pogrążony jest w wojnie, wolontariusze wyznają, że nigdzie indziej nie spotkali tak uczynnych ludzi.

- W krajach trzeciego świata najważniejsze są międzyludzkie relacje. Tam więcej czasu poświęca się rodzinie i to jest właśnie piękne - tłumaczą Romaniukowie. - Wielu rzeczy moglibyśmy się od nich nauczyć.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna