Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prosi Boga, by już dał im święty spokój

Helena Wysocka
Drewniany, zniszczony w pożarze budynek może runąć w każdej chwili. - Dorobek życia poszedł z dymem - płacze pani Krystyna. - Nie mogę z tym się pogodzić.
Drewniany, zniszczony w pożarze budynek może runąć w każdej chwili. - Dorobek życia poszedł z dymem - płacze pani Krystyna. - Nie mogę z tym się pogodzić. Helena Wysocka
Uciekli z płonącego domu na boso. Stracili wszystko, nawet nadzieję. - Jak mamy teraz żyć? - pyta Krystyna Michniewicz z Bargłówki. - Mąż na wózku, dzieci chore.

Do drewnianego domu, który w każdej chwili może runąć, już nie wrócą. To pewne. Wójt szykuje pogorzelcom lokal socjalny, ale kąt to nie wszystko. Sześcioosobowa rodzina nie ma nawet czym owinąć palca. Wprawdzie ubrania, buty, szafy i sprzęt nie spaliły się, ale do użytku też się nie nadają.

- Mokre wszystko, osmalone i cuchnące dymem - przyznaje Wiesława Grajewska, sołtys Bargłówki. - Chyba najlepiej byłoby zebrać to i wyrzucić na śmietnik. Ale decyzja do mnie nie należy. Zebraliśmy sprzęt do świetlicy i czekamy na powrót rodziny. Co tu dużo mówić. Tragedia jakiej dawno u nas nie było.

We wsi dodają, że nie pierwsza, jaka spotyka Michniewiczów. Wcześniej, też w pożarze, stracili dom po rodzicach. Pochowali dwoje dzieci i od lat ledwo wiążą koniec z końcem.

- Życie ich nie oszczędza - mówi starsza, mieszkająca parę domów dalej kobieta. - Dla nich bieda i z nimi też kłopot. Problemy atakują tę rodzinę z każdej strony, a ona nie potrafi sobie z nimi radzić. Sąsiedzi, choć specjalnych przyjaźni z nimi nie nawiązują, to nie raz chcieliby jakoś pomóc, ale to nie jest takie proste.

Ziemię oddali synowi

Bargłówka to osada w gminie Bargłów Kościelny. Niewielka i rozciągnięta wzdłuż asfaltowej drogi. Murowany sklep, remiza strażacka i od lat zamknięta szkoła. Dzieci, ale jest ich we wsi niewiele, dojeżdżają do zbiorczej, w Bargłowie Kościelnym. Raptem kilkanaście kilometrów.

Michniewiczowie mieszkali w polu, za wielką górą. Do ich gospodarstwa prowadzi szutrowa droga. Pełna dziur, bo nikt nie naprawiał jej od lat. Zresztą, nie było takiej potrzeby. Rodzina nie posiada samochodu, a dojść może - jak mówią sąsiedzi - nawet miedzą.

Jan ma 64 lata i pochodzi z Bargłówki. Z dziada pradziada. Tutaj jego rodzice prowadzili duże gospodarstwo. Nie odstawali od innych. Harowali od rana do nocy i nie wyciągali ręki po pomoc. Ze trzydzieści lat temu, gdy podupadli na zdrowiu, przekazali ziemię Janowi. A ten sprowadził do domu o sześć lat młodszą Krystynę.

- Pochodzę z podełckiego Kalinowa - mówi kobieta, ocierając płynącą po policzku łzę. Ma smutne, zapłakane oczy, poorane bruzdami czoło i spracowane dłonie. - Wżeniłam się w tę wieś, ale nie narzekam. Podoba mi się okolica. Ludzie też są bardzo życzliwi.

Michniewiczowie mieli dziesięcioro dzieci. Dwoje z nich zmarło. Pozostałych pomagały wychowywać placówki opiekuńcze.

- Dbałam o nie jak umiałam - przekonuje Krystyna. - Ale utrzymać taką gromadę wcale nie jest łatwo. A urzędnicy, zamiast mi pomóc, woleli zabierać maluchy do domów dziecka. Ale to nie z mojej winy tam trafiały. Nie z mojej.

Kilkanaście lat temu Michniewiczowie przepisali ziemię na syna. Sobie natomiast pozostawili rodzinny dom, ale nie cieszyli się nim długo, bo spłonął w pożarze. Przenieśli się więc do drewnianego budynku na sąsiedniej działce. Mieli tam dwa pokoje, kuchnię i łazienkę.

Właścicielka tego gospodarstwa, w zamian za rentę, oddała je gminie. Kobieta chyba nie żyje. Chyba, bo w tej sprawie nikt nie ma stuprocentowej pewności. Nawet Krystyna Michniewicz: - Nie wiem - kwituje pytania. - Nic już nie wiem.

Michniewiczowie utrzymują się z rent chorobowych. Z czworgiem dorosłych dzieci. Iwona ma 32 lata, Marcin skończył trzydziestkę. Karol jest o dwa lata młodszy, a Ania uczy się w szkole ponadgimnazjalnej.

- Dzieci wróciły pod skrzydła rodziców, gdy były już pełnoletnie - opowiadają w Bargłówce. - Dlatego co parę lat ta rodzina się powiększa. W przyszłym roku najprawdopodobniej wróci tu kolejne dziecko. To nie są łatwe powroty. Ale co robić? Matka nie zamknie drzwi przed nosem dziecka. Nawet, jeśli nie radziła sobie z jego wychowaniem.

Jan jest bardzo chory. Miał dwa udary. Parę miesięcy leżał w łóżku jak kłoda. Rehabilitanci musieli ciężko pracować, by choć trochę postawić go na nogi. Dzięki ich pracy mężczyzna może się trochę, choć z ogromnym trudem, poruszać.

- Niesprawną ma prawą rękę. Muszę więc go ubrać, ogolić, uczesać, czasem nakarmić i pomóc wsiąść na wózek - opowiada Krystyna. - Sam nie potrafi nic zrobić. A mnie nie raz ręce opadają ze zmęczenia. Ale cieszę się, że jest.

W Bargłówce mówią, że Jan, gdy wrócił ze szpitala do rodzinnej wsi, to jakby odzyskał chęci do życia. Jeździł na wózku inwalidzkim, zagadywał sąsiadów.

- Teraz też musi do nas wrócić - dodają. - Starych drzew się nie przesadza. W obcych kątach nie poradzi sobie.

Dom palił się dwa razy

Czwartek, 14 kwietnia. Dzień jak wiele innych. Był późny wieczór. W oknach wielu domów już nie paliły się światła. Michniewiczowie też szykowali się do snu.

- Kończył się jakiś film - wspomina Krystyna. - Mieliśmy wyłączyć telewizor i kłaść się do łóżek. Nie siedzimy nocami, nie ma takiej potrzeby.

Ale któryś z domowników usłyszał dochodzący ze strychu huk. Coś strzeliło raz, a później drugi. Michniewiczowa zadzwoniła do sąsiada, że chyba w kominie palą się sadze. Mężczyzna wyjrzał przez okno i wszczął alarm. Na poddaszu drewnianego budynku pełno było ognia.

- Mogliśmy spalić się w tym drewnianku - płacze kobieta. - Chyba Bóg nad nami czuwał.

Nie mieli czasu szukać ubrań. Wybiegli przed dom tak jak stali. Michniewicz na boso, w koszulce z krótkimi rękawkami. Jego żona w cienkiej bluzce i skarpetach, a dzieci podobnie.

Nie wiedzieli, co ze sobą począć. Strażacy kazali im schronić się w odległej o kilkaset metrów remizie. Tam pogorzelców okryli kocami.

- Trzęśliśmy się i z zimna, i z nerwów, i ze strachu - opowiada kobieta. - Potwornie się bałam. Myślałam, gdzie my się podziejemy? Noce zimne, na podwórku, pod gołym niebem długo nie wytrzymamy.

Ale nie musieli koczować na polu. Pogorzelców przygarnęli pod swój dach krewni. Krystynę z dziećmi zabrała szwagierka, Jana - kuzyn z sąsiedniej wsi. Dali kilka najpotrzebniejszych rzeczy, karmią i podtrzymują na duchu. Bo tego trzeba im najbardziej.

- Syn, któremu daliśmy ziemię, nawet się nie odezwał - nie może darować Michniewiczowa. - Obcy nas wspierają, a on palcem nie kiwnął.

Strażacy pracowali pół nocy. Ugasili płomienie, sprawdzili, czy w domu nikt nie pozostał. A rano musieli wrócić do wsi jeszcze raz. Bo na poddaszu znowu wzniecił się ogień. - Pewnie od ubrań, których były tam sterty - przypuszcza sołtyska.

Drewniany budynek stoi, ale nie nadaje się do użytkowania. Może runąć w każdej chwili. Strażacy prosili Michniewiczów, by tam nie chodzili.

- I tak bym nie poszła. Nie mogłabym na to patrzeć - dodaje pani Krystyna. - Ogień zabrał cały nasz dorobek. Płakać mi się chce, gdy o tym myślę.

Ale Iwona, jedna z córek, poszła na posesję, by ze sterty osmalonych ubrań wybrać mniej zniszczone.

- Dziewczyna nie ma co włożyć na kark - rozumieją ją we wsi. - Wybrała kilka rzeczy i rozwiesiła na sznurze, by wyschły.

Poza tym, musiała nakarmić zwierzęta. Na środku podwórka, na łańcuchu, biega bowiem duży pies. Kolejne leżą na materacu pod drzewem. Pilnują pogorzeliska i czekają na gospodarzy. W towarzystwie kotów.

- To nasz cały dobytek - dodaje Krystyna. - Mam nadzieję, że gdziekolwiek pójdziemy, będziemy mogli go zabrać.

Augustowska policja ustala, od czego zajął się ogień. Opinie specjalistów powinny być znane w najbliższych dniach. A ze wstępnych ustaleń wynika, że mogło dojść do zwarcia instalacji elektrycznej.

- Kable stare były - przyznaje gospodyni. - Może myszy je przegryzły.

Boi się iść na pogorzelisko

Drewnianego domu nikt wyburzać nie będzie. Przynajmniej w najbliższych dniach, bo Michniewiczowie i tak tam nie wrócą. Gmina chce im przygotować lokal w opuszczonej szkole. Niedaleko sklepu i przy asfalcie.

- Warunki na pewno nie będą gorsze od tych, które mieli do tej pory - zapewnia Agnieszka Kwiecińska, kierownik Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Bargłowie Kościelnym, który od lat pomaga rodzinie. - Budynek jest murowany, pomieszczenia jasne, przestronne. A do tego ogrodzone obejście.

Michniewiczowie nie będą tam sami. Obiekt przeznaczony jest na mieszkania socjalne dla kilku rodzin. Niebawem przyjadą tam też inni. Będzie więc kogo, w razie potrzeby, poprosić o pomoc.

Ale dach nad głową to nie wszystko. Pogorzelcy potrzebują i sprzętu, i ubrań, i butów, i lekarstw.

- Prosiliśmy o wsparcie rzeczowe i wielu mieszkańców powiatu augustowskiego, a także instytucje odpowiedziały na nasz apel - dodaje Kwiecińska. - Ludzie oddają to, co jeszcze jest dobre, ale już im nie potrzebne. Za kilka dni będziemy dokładnie wiedzieli, czy i czego nam jeszcze brakuje.

Krystyna Michniewicz mówi, że choć od tragedii minął tydzień, nie może zmrużyć oczu: - Lekarz dał mi jakieś tabletki uspokajające, ale i tak nie śpię. Boję się, że znowu coś zacznie się palić - tłumaczy ocierając łzy. - Modlę się. Proszę Boga, by dał nam już spokój. By więcej nie doświadczał. Ale czy posłucha? Nie wiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna