Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Interes Kaczyńskiego

Anna Mierzyńska
To miał być dzień próby polskiego Sejmu obecnej kadencji, może nawet dzień sądu ostatecznego (politycznego oczywiście). Tymczasem mieliśmy jedynie noc zaspanych posłów, bo budżet przyjęto dopiero o północy, a podczas głosowania nad 220 poprawkami miał prawo zasnąć każdy poseł. Choć raz trzeba przyznać, że nasi wybrańcy nie mieli łatwej pracy. A więc budżet jest, Sejm też. I co dalej?

Czekaliśmy na miniony wtorek z duszą na ramieniu. Bo może nasi politycy, którzy zawsze dbają o to, byśmy się nie nudzili, znowu coś wymyślą? Przecież przed głosowaniem nad budżetem nie zawarto żadnej koalicji, żadnego porozumienia. Rząd Kazimierza Marcinkiewicza nie miał (i nadal nie ma) stabilnego poparcia, w czasie głosowań wszystko się więc mogło zdarzyć. A jednak się udało. Za przyjmowanym o północy budżetem państwa na 2006 r. zagłosowały: PiS, LPR, PSL i Samoobrona. Przeciw były tylko: PO i SLD. To pierwszy, za to bardzo wyraźny sygnał, że porozumienie parlamentarne jest możliwe. W piątek w samo południe przedstawiciele partii głosujących za budżetem spotkają się, by rozmawiać o pakcie stabilizacyjnym. Może więc na polskiej scenie politycznej zapanuje spokój?

Pakt stabilizacyjny, czyli weksel in blanco

Trzeba przyznać, że Jarosław Kaczyński, prezes PiS-u, szybko zmienia zdanie. W ubiegłym tygodniu, w środku tzw. kryzysu parlamentarnego, twierdził, że rząd mniejszościowy dalej rządzić Polską nie może, zostają więc tylko dwa wyjścia: albo koalicja, albo wcześniejsze wybory. Ale pod koniec tygodnia okazało się, że jest jeszcze jedno rozwiązanie: pakt stabilizacyjny, czyli coś pomiędzy koalicją, a opozycją. Pomysł sam w sobie całkiem niezły, bo pozwoliłby rządowi na kilka miesięcy spokojnej pracy. Może wtedy wreszcie dowiedzielibyśmy się, co tak naprawdę chce zmienić PiS w Polsce, bo na razie doraźne gry polityczne przesłoniły interesy kraju.
A więc pomysł całkiem niezły. Dużo gorzej to jednak wygląda, kiedy przyjrzymy się jego szczegółom. Bo oto okazuje się, że ci, którzy zgodzą się na przestrzeganie paktu, powinni zamilknąć w Sejmie. Dostaną bowiem zakaz składania wniosków o wotum nieufności dla członków gabinetu Kazimierza Marcinkiewicza, a nawet zakaz ich krytykowania. Ich zadaniem będzie jedynie podnoszenie ręki na "tak" podczas głosowań nad najważniejszymi dla Polski (wg PiS) jedenastoma ustawami, z których większość jeszcze nie istnieje. Tak więc liderzy LPR, PSL i Samoobrony mają w piątek zgodzić się na zmiany w ustawie o ochronie pracy i o służbie cywilnej, na przyjęcie ustawy o bezpieczeństwie państwa - choć nie wiadomo, co się w nich znajdzie. To tak, jak podpisywanie czeku in blanco. Albo randka w ciemno...
Co partie zainteresowane współpracą mogą dostać w zamian? Otóż PiS obiecuje, że jeśli podpiszą pakt, nie będzie wcześniejszych wyborów! Z całym szacunkiem dla działaczy Prawa i Sprawiedliwości: cóż za łaskawość... A przecież to nie PiS decyduje o wyborach, tylko prezydent. Cały czas mam nadzieję, że Lech Kaczyński będzie prezydentem wszystkich Polaków, nie tylko PiS-u, i to biorąc pod uwagę interesy narodu będzie podejmował decyzję o rozwiązaniu parlamentu (lub nie). A taka groźba wciąż istnieje, mimo uchwalenia budżetu.

Porozumienie? Tylko na chwilę

A więc wybór jest prosty: albo pakt stabilizacyjny, albo wcześniejsze wybory. Dziwi mnie, że ktokolwiek z PiS-u może wierzyć, że układ z takimi partiami jak Liga Polskich Rodzin czy Samoobrona, na zasadach proponowanych przez Jarosława Kaczyńskiego, jest możliwy. Każda z tych partii ma własne interesy do ubicia w czasie obecnej kadencji, dla każdej z nich PiS jest też potencjalnym przeciwnikiem, bo powoli odbiera im elektorat. Pakt stabilizacyjny może się więc sprawdzić tylko przez krótki okres, bo już za dwa-trzy miesiące Samoobrona i Liga Polskich Rodzin zaczną wysuwać własne postulaty, których PiS nie będzie w stanie zaakceptować. Próbkę tego mieliśmy już podczas głosowania nad budżetem. Bo choć odrzucono wszystkie poprawki Platformy Obywatelskiej, które podobno miały zepsuć budżet, a przyjęto tylko poprawki LPR, Samoobrony i PSL, czyli przyszłych "udziałowców" paktu stabilizacyjnego, budżet z punktu widzenia PiS-u i tak został zepsuty! A wszystko przez poprawki Samoobrony, przyjęte przez Sejm.
- Jesteśmy zaskoczeni szeregiem poprawek, które mają charakter demolowania procesu rządzenia - skomentował wynik głosowania Jarosław Kaczyński, prezes PiS. Jako przykład podał obcięcie o 15 mln zł wydatków na kancelarię Senatu i przeznaczenie tych pieniędzy na dotację dla mieszkańców Żuław. Konia z rzędem temu, kto zgadnie, czemu mniejszy budżet kancelarii Senatu ma zdemolować proces rządzenia. Na pewno za to spowoduje, że mniej pieniędzy do swojej dyspozycji będą mieli działacze PiS-u. To samo dotyczy nie tylko Senatu, bo przegłosowano także obcięcie wydatków w Kancelarii Prezydenta i Kancelarii Premiera (znów dotknie to polityków PiS-u!). Jarosław Kaczyński jest jednak dobrej myśli:
- Sytuacja nie jest tak dramatyczna, żeby nie można jej było naprawić w Senacie - stwierdził optymistycznie.
Także premier Kazimierz Marcinkiewicz nie był zadowolony z budżetu:
- Rząd chce odwrócić niekorzystne zapisy przyjęte przez Sejm w trakcie prac w Senacie - podkreślał. I choć jako przykład podawał zmniejszenie przez posłów pieniędzy na obsługę państwowego zadłużenia, to nie krył niezadowolenia ze zmniejszenia budżetu jego własnej kancelarii.

Czyj interes najważniejszy?

Teraz więc wszystko zależy od Senatu. Sytuacja jest bardzo ciekawa, bo z jednej strony samemu PiS-owi zależy na wniesieniu poprawek przez senatorów. Z drugiej - Senat zajmie się budżetem dopiero 30-31 stycznia, a cała ustawa powinna trafić na biurko prezydenta do 1 lutego. Jeśli nie, prezydent może rozwiązać parlament. Tym właśnie straszył niedawno Jarosław Kaczyński, dziś zaś sam znalazł się w tej "terminowej" pułapce. Bo przecież na poprawkach senackich procedura uchwalania budżetu się nie kończy. Musi on jeszcze wrócić do Sejmu, który znów będzie głosował nad tymi poprawkami. I wcale nie jest powiedziane, że zostaną one przyjęte...
- Nie będzie wcześniejszych wyborów, jeśli my tego nie zechcemy - uspokajają w kuluarach działacze PiS-u. Mówiąc prościej: prezydent Lech Kaczyński nie rozwiąże parlamentu bez zgody swojego brata, Jarosława. A to już zakrawa na jawną parodię demokratycznego państwa. Bo oto nikt nie kryje, że w tak trudnej sytuacji liczyć się będzie nie konstytucja, nie interes państwa i jego obywateli, nie opinie niezależnych prawników, a jedynie doraźny interes jednej z partii.
Uwaga, to jest groźne! Przez lata komunizmu sprzeciwialiśmy się takiemu właśnie układowi! Od 1989 r. w Polsce wprowadzono wiele mechanizmów, które miały zapobiegać podejmowaniu decyzji ze względu na interes polityczny jakiejś grupy osób. Po to stworzono służbę cywilną, czyli pracowników administracji rządowej, częściowo przynajmniej niezależnych od zmieniających się rządów. Po to wprowadzono skomplikowaną procedurę zmian w konstytucji, z tego samego powodu powołano Radę Polityki Pieniężnej - by uniezależnić się od polityków. Właśnie dlatego też parlament rozwiązuje w Polsce prezydent, a nie decydują o tym sami parlamentarzyści. Czy partia o tak wzniosłej nazwie, jaką jest Prawo i Sprawiedliwość, chce to wszystko zaprzepaścić, dążąc do władzy absolutnej?! Bo oto mniejsze partie powinny w Sejmie milczeć i nie krytykować rządu, prezydent jawi się jako wysoki urzędnik na usługach swojej partii, a reszta kraju to terytorium zdobywania i dzielenia łupów, a nie państwo, na którym komuś zależy.

Kto głośniej, Polacy, kto głośniej!

Takie zachowania polityków PiS-u naprawdę budzą poważne obawy. Choć nie u wszystkich. Poparcie społeczne dla tej partii nadal utrzymuje się na poziomie 37-40 proc., a politykiem cieszącym się największym zaufaniem jest dziś premier Kazimierz Marcinkiewicz (który na dobrą sprawę jeszcze nic konkretnego nie zrobił). I dobrze, mamy (jeszcze!) demokrację, można popierać kogo się chce. Władzy warto jednak przyglądać się krytycznym okiem. A na razie z takiego oglądania niewiele pozytywnego wynika. Po czterech miesiącach od wyborów parlamentarnych mamy w kraju jeden wielki bałagan. Politycy zaś coraz częściej zachowują się tak, jakby Sejm był "państwem w państwie", a my - jakbyśmy byli tylko publicznością, która ma albo bić brawo, albo krzyczeć "buuu". I kto głośniej, Polacy, kto głośniej! Liczy się nasz interes, czyli władza, popularność, siła! Kraj? Obywatele? Oni zajmują dalsze miejsca.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna