Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Matka smażyła nam krew

Katarzyna Patalan-Brzostowska [email protected]
Elżbieta Sawicka z Markiem Lechowiczem, który pracuje nad filmem "Człowieczy los” opowiadającym historię polskich dzieci wywiezionych na Sybir, a potem do Nowej Zelandii.
Elżbieta Sawicka z Markiem Lechowiczem, który pracuje nad filmem "Człowieczy los” opowiadającym historię polskich dzieci wywiezionych na Sybir, a potem do Nowej Zelandii. Arch. prywatne
Smak gliniastego, ciemnego chleba pamiętają do dziś. Kromka była największym marzeniem. To opowieść o dzieciach, które nie miały szansy na dzieciństwo.

Pomysł, by zrobić film o tych sierotach zrodził się, gdy odkrywałem historię grupy 734 polskich dzieci, które na pokładzie okrętu USS General George Randall w październiku 1944 roku przybyły do portu w Wellington w Nowej Zelandii - opowiada Marek Lechowicz, poeta i reżyser z Łomży. - Rodziny tych dzieci, matki, ojcowie, bracia i siostry zginęli głównie w trakcie tzw. "wywózek syberyjskich", które rozpoczęły się w naszym regionie w lutym 1940 roku.

Z Kupisk Starych koło Łomży wywieziono rodzinę Piotra Aulicha. Tym samym transportem pojechały trzy siostry Urszula, Elżbieta (dziś Sawicka - przyp. red.) i Anna z domu Bednarskie (mieszkają obecnie w Ostrołęce i Warszawie). Był z nimi też Janek Wojciechowski z okolic Drohiczyna, którego widzimy na archiwalnym filmie jak schodzi po trapie ze statku. Obecnie nazywa się John Roy-Wojciechowski i jest konsulem honorowym Rzeczpospolitej Polskiej w Nowej Zelandii.

- Dzieciom tym zabrano dzieciństwo, wynarodowiono rodziny, skazano na tułaczkę z Polski poprzez okrutne rejony zsyłki, następnie Persję - obecnie Iran, Indie po Nową Zelandię i powrót części z nich do powojennej, komunistycznej Polski - podkreśla reżyser. - Wciąż uzupełniam materiał faktograficzny i zmieniam scenariusz. Część zdjęć już zrealizowaliśmy wspólnie z operatorem Michałem Chojakiem.

Takiego smaku szynki nie znała

Jedną z bohaterek filmu jest Elżbieta Sawicka z Ostrołęki. Miała pięć lat, gdy wraz z matką i rodzeństwem została wywieziona do Archanielska.

- Z podróży pamiętam niewiele, tylko ogromny ścisk w wagonach, brak higieny, potrzeby fizjologiczne trzeba było załatwiać prosto na tory przez dziurę w podłodze - wspomina. - I ogromny głód...

Pobyt w Rosji i Persji pani Elżbieta zna z opowiadań mamy i starszego rodzeństwa, sama zaś doskonale pamięta Nową Zelandię.

- Zieleń, dużo pięknych krajobrazów i bardzo mili ludzie, bardzo opiekuńczy - mówi. - Gdy jechaliśmy do kampusu to częstowali nas czekoladą, ciastkami, kanapkami. Do dziś pamiętam smak białego chleba z masłem i szynką, nigdy wcześniej takiej szynki nie jadłam.
Mama pani Elżbiety rzadko mówiła o tamtych czasach.

- Zwłaszcza pobyt w Rosji był dla nas bardzo trudny - podkreśla Sawicka. - Brat ciężko pracował przy wyrębie lasu, to była mordercza praca. Mieszkaliśmy w barakach, pamiętam ogromne mrozy i nieustający głód.

Gdy w lesie były grzyby i jagody, matka pani Elżbiety chodziła do lasu.
- Sprzedawała to, co zebrała i były z tego jakieś pieniądze. Znała się też na roślinach, więc wiedziała, które są dobre i dawała nam je - wspomina. - Kupowała chleb, był gliniasty i niesmaczny.

Głód znacznie pogorszył ich stan zdrowia. - Gdy dojechałam do Persji, od razu zaczęto mnie leczyć, głównie oczy, bo z głodu przestałam widzieć - wspomina.
Pani Elżbieta mile wspomina pobyt w Nowej Zelandii. Na pytanie dlaczego tam nie zostali, odpowiada: to decyzja matki.

- Mama była w Ameryce jeszcze przed I wojną światową, do kraju wróciła w 1924 roku i wiedziała, jak wygląda życie na obczyźnie - podkreśla. - Powiedziała: lepiej jeść suchy chleb w ojczyźnie, niż z szynką na obczyźnie.
Ojciec pani Elżbiety zginął w Teheranie, brat pod Monte Casino.

Wokół tylko rozległe stepy

Wśród dzieci, które trafiły z Syberii do Nowej Zelandii był też Piotr Aulich, który przed wojną mieszkał w Kupiskach Starych pod Łomżą. Jego matkę, trzy siostry i trzech braci zabrano z rodzinnego domu w czerwcu 1941 roku. Miał wtedy 8 lat.

- Mówili, że wywiozą nas za Białystok - wspomina. - Ojciec w tym czasie był w niewoli niemieckiej.

Ale podróż okazała się znacznie dłuższa. Jechali stłoczeni w wagonach przez ponad 20 dni, przejechali front niemiecko-rosyjski i dotarli do Kazachstanu.
- Gdy jechaliśmy przez front to wystawialiśmy białe szmaty, żeby nikt nie strzelał do nas - opowiada Piotr Aulich. - W trakcie tej morderczej podróży dostaliśmy tylko dwa razy zupę. Raz wypuścili nas w Mińsku. Wtedy mama wyszła z wagonu. Poszła żebrać za chlebem. Nazbierała skórek i spleśniałego chleba. Wszyscy to jedliśmy.

Ich podróż skończyła się na placu szkolnym, gdzie wszyscy wysiedli i czekali, by ktoś zabrał ich do pracy w kołchozie.

- Pobiegłem na plac zabaw, tak jak inne dzieci - wspomina. - A ludzi na placu było coraz mniej, ale po nas nikt nie przychodził. Do pracy najchętniej brali samotnych.
Matka z siedmiorgiem dzieci czekała na swój "transport" do późnego wieczora.

- Wsiedliśmy na arbę (turecka dwukółka - przyp. red) - opowiada. - Jechaliśmy przez rozległe stepy, gdy w pewnej chwili mój brat Antoni spadł prosto pod koła. Już myśleliśmy, że po nim, ale na szczęście wpadł do dziury i nic mu się nie stało. Dotarliśmy do kołchozu - kilku ceglanych domów. Zamieszkaliśmy w jednym z nich.

Nikt się nimi nie interesował, nie było co jeść, był problem z opałem.
- Gdzie okiem sięgnąć tylko stepy i nic więcej - wspomina. - Musieliśmy sobie radzić. Chodziliśmy po polach, udawało nam się zebrać trochę zboża. Nasz opał to były wysuszone krowie kupy i chrust.

W kilka dni później rodzina trafiła do kolejnego kołchozu.
- Początkowo pracowała tylko matka, która dostawała jeść, ale dla nas, niepracujących nic nie było - opowiada pan Piotr. - Przynosiła nam odpadki ze stołówki, tym się żywiliśmy. Całe dnie biegaliśmy po stepie i próbowaliśmy złapać susła. Nie było to łatwie, ale gdy się udało, mieliśmy co jeść.

Z niedożywienia rodzina pochorowała się, gorączkowali, nie mieli leków.
- Wówczas siedmioletni brat Antek w dużej gorączce zaczął uciekać matce, ta pobiegła za nim aż do innej miejscowości, tam zaszli do domu, w którym mieszkała inna rodzina z dziećmi - opowiada Piotr. - Matka pochwaliła dzieciaki i wtedy gospodarz skoczył do niej z nożem. Później okazało się, że w ich kulturze nie można chwalić dzieci, bo to jest zła wróżba.

Mężczyznę powstrzymała żona, a matce Piotra udało się nawet "załatwić" dach nad głową dla siebie i własnych dzieciaków. Zamieszkali w pomieszczeniu, w którym wcześniej trzymano barany. Matka z najstarszą siostrą poszły do pracy. Robiły walonki z wełny. Każda dostawała za swoją pracę 200 gr chleba dziennie. Niepracujące dzieci po 100 gr. Chleb nie zawsze był na czas.
- Często nie mieliśmy co jeść - przyznaje pan Piotr. - Niedaleko była ubojnia i krew spływała do rynsztoka - opowiada. - Wyławialiśmy tę krew i mama nam ją smażyła. Dodawała do jedzenia.
Z dnia na dzień było coraz ciężej, więc gdy tylko pojawiła się taka możliwość, to matka pana Piotra oddała dzieci do tzw. ochronki.

- Z mamą została tylko najstarsza siostra Elżbieta i najmłodszy, wówczas pięcioletni brat - wspomina Piotr. - W sierocińcu mieliśmy już ubranie i jedzenie, nawet się uczyliśmy. Ale pewnego dnia mama przyszła i powiedziała, że nas, dzieci z ochronki, zabierają do Persji.
To był rok 1942. Z ochronki wyruszyło w podróż pociągiem 16 dzieci i opiekunka.

- Kobieta zostawiła nas już przy pierwszej okazji - dodaje. - Wówczas moja najstarsza siostra Irena, miała wtedy 15 lat, zebrała trochę jedzenia od żołnierzy, którzy też podróżowali tym pociągiem. Gdy dotarliśmy do Krasnowocka opuściliśmy pociąg, zrobiono zbiórkę na dużym placu, zaczęli wydawać zupę, chleb, ale kolejki były bardzo długie i dla nas brakowało.
Wycieńczone rodzeństwo położyło się na placu i zasnęło.

Dostali się na statek

- Obudził nas sygnał ze statku, a plac był zupełnie pusty - opowiada. - Resztką sił dostaliśmy się na pokład.

Później okazało się, że mieli bardzo dużo szczęścia, bo ci, którzy zostali ulokowani w lukach i pod pokładem, utonęli.
- Statek był przeciążony dwukrotnie i gdy po dwóch dniach dobiliśmy do portu w Persji, ledwo zmieściliśmy się do szalup płynących na ląd - wspomina. - Tam już czekało na nas wojsko Andersa.

Dzieciaki dostały ubrania, kostkę mydła, kromkę chleba i woreczki na dokumenty. Jakże byli szczęśliwi, gdy siostra Irena przyniosła im dobrą wiadomość, że już nie będą głodni, bo wujek Karwowski z Łomży jest tu kucharzem i o nich zadba.

- Dała nam czekoladę i kazała bardzo powoli jeść, wtedy po raz pierwszy w życiu jadłem czekoladę - przyznaje. - Choć powiem szczerze, że jej smak nie zrobił na mnie tak dużego wrażenia jak smak białego chleba, bo smaku czekolady wcześniej nie znałem.
Wówczas rozdzielono rodzeństwo - Irena poszła do jednego obozu, a pozostała czwórka do obozu dla niedożywionych dzieci. Tam Piotr dał swoją koszulkę perskiemu dziecku, a w zamian wziął woreczek jabłek.

- Zjadłem dwa, bardzo źle się poczułem, trafiłem umierający do szpitala - opowiada. - Byłem nieprzytomny trzy dni.
Nawet przyszedł do niego ksiądz i wyspowiadał go. Widział jak obok umierają ludzie, ale on był silny. Pokonał chorobę.
Potem trafili do Teheranu.
- W olbrzymiej hali bez łóżek mieszkaliśmy 40 dni - wspomina.
Rodzeństwo rozdzielono do różnych obozów. 18-letnia Irena została przewieziona do obozu nr 20, gdzie uczyła się tkania perskich dywanów. Piotr z siostrami znaleźli się wśród 734 dzieci i 200 opiekunów, którzy z Persji popłynęli do Nowej Zelandii.
- Tylko Irena została w Persji - dodaje. - Zakochała się w Ormianinie, który jeździł z tzw. kinem objazdowym.

Czwórka rodzeństwa popłynęła do Nowej Zelandii. Tam już było wszystko: jedzenie, mili ludzie i dobra opieka.
- Zaczęliśmy szukać mamy przez Czerwony Krzyż - wspomina pan Piotr. - Gdy przypłynęliśmy do Wellington, to nas fotografowano i filmowano, potem w Polsce były czytane imiona i nazwiska dzieci, które są w Nowej Zelandii. Mama usłyszała nasze nazwiska i zaczęła do nas pisać. My odpisywaliśmy do niej.

Spotkali się dopiero 21 października 1948 roku w Lubawce.
- Były łzy i dużo emocji - wspomina łamiącym się głosem.
Do Polski nie wróciła siostra Henryka. Została w Nowej Zelandii, bo tam wyszła za mąż i doczekała się trójki dzieci. Dziś jej mąż już nie żyje, ale Henryka ma kontakt z bratem. Teraz komunikują się przez Skyp'a.

Natomiast siostra Irena, która została w Persji, wyjechała z mężem do Stanów Zjednoczonych. Doczekali dwójki dzieci. Zmarła mając 72 lata.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna