Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Białobłocki z Sokółki chce być mistrzem świata

rozmawia Paweł Trochim
Marcin już jako młody chłopak zdobywał medale na wyścigach
Marcin już jako młody chłopak zdobywał medale na wyścigach Archiwum prywatne Marcina Białobłockiego
- Żona ciągle mi mówiła: jedź, bo jesteś najlepszy - mówi pochodzący z Sokółki 32-letni Marcin Białobłocki, kolarski mistrz Polski i obecnie dziewiąty zawodnik na świecie.

- Pamiętasz swoje początki z rowerem?

- Jak miałem 4 lata pojechaliśmy do Dąbrowy Białostockiej, do naszej rodziny. Oni mieli tam rower już bez bocznych kółek. Niedaleko znajdowała się górka, z której zjeżdżałem. Za każdym razem coraz dalej i dalej, aż w końcu po kilku godzinach udało się samemu pojechać. Oczywiście radość była niesamowita.

Natomiast swój pierwszy rower kupiłem za pieniądze, które otrzymałem na komunię. Wcześniej rodziców nie było stać, aby go kupić. Pamiętam, że był to ruski składak. Jeździłem nim praktycznie codziennie, ale nie myślałem wtedy, że mogę zostać zawodowym kolarzem.

- Pierwsze doświadczenie wyścigowe zbierałeś na słynnych kolarskich czwartkach w Sokółce. W jaki sposób na nie trafiłeś?

- Gdy miałem 12 lat to przyszła moda na rowery górskie. Męczyłem rodziców, żeby mi kupili taki rower. Nie za bardzo było ich stać, ale kupili mi go na raty. Wkrótce potem kolega z klasy powiedział mi, że na stadionie rozgrywane są wyścigi rowerowe. Pojechaliśmy tam razem i już na pierwszych wyścigach na metę dojeżdżałem na trzecim miejscu. Wygrać było bardzo ciężko, gdyż pierwsi dwaj zawodnicy trenowali już w klubie KS Sokół i mieli rowery szosowe. Zatem rywalizacja z nimi była zwyczajnie niemożliwa.

- W jaki sposób trafiłeś do klubu KS Sokół Sokółka?

- Po kilku wyścigach trener Borzęcki zapytał mnie czy chcę jeździć i trenować w klubie. Poprosiłem o pozwolenie od rodziców, którzy się zgodzili, a następnie pomyślnie przeszedłem badania lekarskie. Wtedy już zaczęliśmy jeździć na wyścigi, jednak o wygrane było trudno. W porównaniu do rywali mieliśmy słaby sprzęt. Bardziej to się traktowało jak zabawę, niż na poważnie. Na treningach bywało różnie, ale na wyścigach dawałem z siebie wszystko. Uwielbiałem jeździć na wyścigi i walczyć.

- Po kilku latach opuściłeś Sokółkę i wyjechałeś do innych rejonów w Polsce. Dlaczego?

- Do szkoły średniej wybrałem się do Ełku. Poszedłem tam z myślą o trenowaniu i jeżdżeniu w klubie Prim Ełk. Trenowałem ze starszymi zawodnikami, którzy byli znacznie lepsi i mieli większe doświadczenie. W ten sposób podnosiłem swój poziom. Uczestniczyłem tam w wyścigach, ale w dalszym ciągu to nie było to, czego bym chciał. Dlatego po skończeniu szkoły przeniosłem

się do Grodziska Mazowieckiego. Tam był trener z prawdziwego zdarzenia i mieliśmy już poważne i profesjonalne treningi. Jeździliśmy po Polsce i braliśmy udział w większych i bardziej znaczących wyścigach. Jednak ta przygoda nie trwała długo. Budżet się skończył i wszystko się rozwiązało.

- A ty, zamiast dalej trenować kolarstwo, wyjechałeś do Niemiec.

- Niestety, po rozwiązaniu klubu w Grodzisku Mazowieckim miałem przerwę. Wtedy to w wieku 20 lat postanowiłem pojechać z dziewczyną do Niemiec zbierać truskawki, żeby zarobić trochę pieniędzy. Za to co odłożyłem kupiłem osprzęt i złożyłem porządny rower. Następnie znów wróciłem do Sokółki. Razem z Januszem Charkiewiczem wzięliśmy się za treningi dzieci i za wyścigi.

- W 2005 r. zdecydowałeś się jednak wyjechać do Anglii. Nie sądziłeś, że z kolarstwa coś wyjdzie?

- W tym roku przeszedłem do klubu Dariusza Banaszka PSB. Jednak jeździłem tam tylko pół sezonu. Byłem najmłodszy z drużyny i nie brali mnie na wyścigi. Po prostu nie wierzyli we mnie. Wtedy powiedziałem sobie, że nie ma to dalej sensu. Nie dostawałem praktycznie żadnych pieniędzy. Postanowiłem więc wyjechać do Anglii do pracy i do mojej dziewczyny. Powiedziałem sobie, że tak będzie lepiej. Po cichu miałem nadzieję, że Anglia to bogaty kraj i więcej płacą za wyścigi. Dlatego wziąłem ze sobą rower. Nawet jeżeli bym się nie ścigał, to dobrze czasem się przejechać dla zdrowia.

- Początki w Anglii nie były łatwe?

- Jak przyjechałem, to tata mojej dziewczyny załatwił mi pracę. Przez kilka miesięcy jeździłem na wózku widłowym. Jednak szybko to się skończyło, spadło zapotrzebowanie i musiałem szukać innej pracy. Następnie pracowałem przy recyklingu papierów i wykonywałem mniejsze dorywcze prace. Później pracowałem w magazynie z bananami, które przyjeżdżały z ciepłych krajów. Musieliśmy je ważyć, pakować i przyklejać nalepki. Była to naprawdę ciężka praca, bo chodziło się na nocki. Wracałem o 6 rano do domu, kładłem się spać na 2-3 godzinki i wstawałem, aby potrenować. Następnie wracałem na obiad i znowu spać, kolacja i do pracy. To były najcięższe chwile w moim życiu. Dziewczyna na pewno nie była zachwycona, bo praktycznie nie mieliśmy czasu dla siebie, ponieważ ona pracowała w ciągu dnia. Jednak jako była kolarka rozumiała mnie i wiedziała, jak dla mnie te kolarstwo jest ważne. Gdy był taki okres, że nie starczało na jedzenie i płacenie czynszu, to mnie wspierała i pomagała jak mogła.

- Czy straciłeś wtedy nadzieję na to, że uda ci się coś osiągnąć w kolarstwie?

- Szybko się okazało, że w Anglii jest praktycznie gorzej niż w Polsce pod względem kolarstwa. Premie za wygrane nie są wcale wyższe, a startowe jest nawet droższe. W grudniu, jak rozmawiałem z Tadeuszem Kirpszą i Grześkiem Kuziutą to powiedzieli mi, że szkoda ze nie jeżdżę, że mam talent. Wtedy uwierzyłem trochę w siebie i od stycznia zacząłem trenować. Wówczas nieco się zmieniło podejście do kolarstwa po zwycięstwach Anglików w ważnych światowych wyścigach.

- Pierwsze lata trenowałeś w amatorskich klubach?

- Tak. Przez dwa sezony jeździłem w takich lokalnych miejscowych klubach. Dostawałem tylko koszulki, a za resztę musiałem płacić z własnej ręki. Dopiero w trzecim sezonie trafiłem już do lepszego klubu, gdzie dostałem super rower. Było coraz lepiej, aż w 2011 roku poszedłem do zawodowej grupy i tam wszystko zaczęło się rozkręcać.

- W 2013 roku byłeś bliski zakończenia kariery, dlaczego?

- W grupie zawodowej, w której jeździłem obiecali, że będzie super sponsor, kontrakty na trzy lata i nikt nie szukał innej drużyny. Kiedy wszystkie zespoły zamknęły kadrę i ogłosiły składy, nasz boss powiedział, że sponsor się wycofał i grupa się rozwiązuje. Wtedy powiedziałem do żony, że to koniec. Mam już 30 lat i za darmo jeździć nie będę. Mieliśmy już dziecko.

Jednak w ostatniej chwili mój wcześniejszy boss powiedział, że składa ekipę i zapytał, czy chcę jeździć. Oczywiście się zgodziłem. Jeździłem w niej do tamtego roku, kiedy przeszedłem już do grupy One Pro Cycling, w której jeżdżę obecnie.

Ogólnie to mi nie poszło na tych mistrzostwach świata. Wiem, że wszyscy się teraz cieszą, ale ja nie jestem zadowolony. Wiem, że stać mnie na więcej. Już w połowie czasówki wiedziałem, że to nie mój dzień. Po dojechaniu na metę byłem zaskoczony, że poprosili mnie o zajęcie miejsca na fotelu lidera. Nie sądziłem, że będę nawet w dwudziestce. Po tym wszystkim powiedziałem do trenera: jak to nie był mój dzień i byłem dziewiąty, to co będzie jak będę miał dobry dzień.

- Ponoć na mistrzostwa Polski pojechałeś tylko dzięki namowom swojej żony?

- To prawda, odegrała w tym bardzo dużą rolę. Ciągle mi mówiła: jedź, bo jesteś najlepszy. Ja jednak wiedziałem, że w Polsce był doping i że może być ciężko. Później pomyślałem, że jednak teraz jest więcej kontroli i te kolarstwo wydaje się być czyste. Wiedziałem, że mam moc i udało się.

- Dziewiąte miejsce na mistrzostwach świata to ogromny sukces. Spodziewałeś się tego?

- Owszem marzyłem o medalu czy miejscu na podium. Minimum, jakie przed sobą postawiłem, to pierwsza dziesiątka. Ja wiem, że teraz wszyscy się cieszą, ale ja nie jestem zadowolony z mego występu. Wiem, że stać mnie na więcej. Po wyścigu byłem wręcz zdruzgotany. Gdy wszyscy zaczęli mi gratulować to było mi lżej. Dostałem nagle motywacji i powiedziałem do trenera, że skoro byłem dziewiąty nie mając swego dnia, to co był było gdybym miał dobry dzień. Pierwsza piątką byłaby jak nic. Dlatego w przyszłym roku mierzę w medal mistrzostw świata.

- Jak drogi jest kolarski sprzęt, na którym jeżdżą najlepsi zawodnicy na świecie?

- Te rowery, na których jeździmy, kosztują około 60 tys. złotych. Do tego dochodzi kask i pozostały ubiór kolarza. Jest to wszystko naprawdę drogie, przekracza 70 tys. zł.

- W kolarstwie często zdarzają się upadki. Czy masz takie za sobą?

- Rzadko mi się zdarza, bo staram się zachowywać większy odstęp od zawodników. Jednak w 2009 roku jechałem na wyścigu po takim górzystym terenie i na pewnym zakręcie przez drogę płynęła woda. Jadąc 65 km/h wpadłem w poślizg i upadłem. Chwyciłem się za ramię i poczułem wystającą kość pod skórą, wiedziałem, że obojczyk jest pewnie złamany. Jednak wziąłem rower i chciałem jechać dalej. Uszkodzenia sprzętu były jednak na tyle poważne, że koła się nie kręciły i tylko to mnie zatrzymało.

Lekarz powiedział, że muszę mieć przerwę na trzy miesiące, ale mojego znajomego żona pracowała w szpitalu i udało się zrobić operację trochę szybciej. Poskręcali mi obojczyk na śruby i wstawili tytanową wkładkę. Na rower wróciłem już po 3 tygodniach. Ryzykowałem bardzo dużo. Bo przy kolejnym upadku obojczyka nie dałoby się już poskładać.

Marcin Białobłocki

ur. 2 września 1983r. w Sokółce.

Największe sukcesy:

- 9 miejsce na mistrzostwach świata w Richmond (2015) w indywidualnej jeździe na czas

- mistrz Polski (2015) w indywidualnej jeździe na czas

- zwycięzca 7 etapu Tour De Pologne 2015 (jazda indywidualna na czas)

- zwycięzca wyścigu dookoła Irlandii (2013 r)

- uczestnik: Tour of Britain, Glava Tour of Norway, Bałtyk-Karkonosze Tour

- reprezentant Polski w kolarstwie szosowym

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna