Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ostatni Mohikanie

Joanna Klimowicz [email protected]
Właścicieli dwóch pawilonów na opustoszałym placu Inwalidów wkrótce czekają sprawy sądowe. Muszą zburzyć sklepy i jeszcze zapłacić miastu.
Właścicieli dwóch pawilonów na opustoszałym placu Inwalidów wkrótce czekają sprawy sądowe. Muszą zburzyć sklepy i jeszcze zapłacić miastu. A. Zgiet
Po białostockim ryneczku został pusty plac. Puściutki. Oprócz dwóch budek, które stoją jak wyrzut sumienia. Jedna - z butami, druga - zabawkami. Ich właściciele na przekór wszystkiemu nie rozebrali pawilonów. Do niedawna nawet handlowali w tej otoczonej szlabanami, zrównanej z ziemią strefie.

Jarosław Kudaj walkę ma we krwi. Jest pilotem, wicemistrzem województwa w motolotniarstwie. W październiku, kiedy rynek na placu Inwalidów Wojennych się kończył i inni zrozpaczeni kupcy zachodzili w głowę, co z nimi dalej będzie, Jarek startował w Mikrolotowych Mistrzostwach Województwa Podlaskiego. Nie miał jak się wycofać, zgłoszenie złożył dużo wcześniej, zresztą jego coroczne starty są już tradycją. Tym razem żelazna konkurencja motolotniarzy - taki podniebny bieg na orientację - została odwołana. Został za to lot przez bramkę. Jarek zmagał się z pogodą, konkurencją i własnymi myślami, które dalekie były od optymizmu. W końcu zdecydował, że trzeba walczyć do końca, tak jak w sporcie.

Bardzo rodzinny interes
Kiedy tylko bazar ruszył, Jarek zaczął od małego straganu, wynajętego za pieniądze, zarobione za granicą. Firmę "Wija Styl" założył ze wspólnikiem w 1995 r. Z mężem swej siostry, to rodzinna firma. Pierwszy pawilon kupili okazyjnie trzy lata później od osoby rezygnującej z działalności. A drugi, sąsiedni - w 2002 r. Takie 30 mkw. powierzchni handlowej warte było wtedy tyle, co dobry samochód. Dlatego kupcy tak zżymają się, kiedy słyszą, jak ktoś mówi: "obskurne budy". Jarosław poprawiał wygląd swego pawilonu, uzgadniając to z magistratem. Ostatnie koszty prowadzenia firmy oscylowały wokół 12 tys. zł rocznego czynszu dzierżawnego plus podatku dla miasta oraz 80-100 tys. zł podatku dla skarbówki. Firma prosperowała całkiem nieźle.

- Mieliśmy bardzo dużo stałych klientów, nawet do 70 proc. - wspomina kupiec. - Od początku sprowadzaliśmy do Białegostoku obuwie głównie polskich producentów, dobre jakościowo i w bardzo korzystnych cenach.

Wyszukiwaniem nowych wzorów zajmował się szwagier. Ale zaangażowana była cała rodzina. Od 1999 do 2003 r. bardzo pomagała żona pana Jarka, bez jej wsparcia nic by się nie udało. Byli obydwoje tak zajęci, że decyzję o "zafundowaniu" córce Elizie braciszka odwlekali i odwlekali. Dziś 14-letnia gimnazjalistka ma dwuletniego brata Mateusza. Te 17 lat na placu Inwalidów to były dla Kudajów dobre, pracowite czasy. Ostatnia jesień przyniosła krach.

W getcie
Katastrofa wisiała w powietrzu już wtedy, gdy wybory prezydenckie wygrał Tadeusz Truskolaski. Nigdy nie krył, że zamierza zrobić porządek z placem, będącym własnością miasta. I dostał poparcie większości białostoczan, którzy chcieli zobaczyć w tym miejscu bardziej reprezentacyjne formy architektoniczne. Kupcy jednak nie dowierzali.

- Może dlatego że przyzwyczailiśmy się do tymczasowości i poczucia zagrożenia, przecież umowy dzierżawy były odnawiane co rok - mówi Jarek.

Ale tym razem prezydent ich nie przedłużył. Wraz z ostatnim dniem września na placu miało nie być ani jednej budki. Na nic zdały się protesty, dwie blokady alei Piłsudskiego i wywieszenie transparentów. Los terenu po obu stronach ulicy Fabrycznej (bo stragany przed bramami stadionu też zostały zlikwidowane) został przypieczętowany. Plac zostanie wystawiony na przetarg.

3 października kordony policji i straży miejskiej otoczyły rynek. Zamknięto ul. Fabryczną. Szlabany i paliki uniemożliwiły wjazd samochodom dostawczym. Wjechać można było jedynie po to, by zdemontować pawilon czy stragan.

- Nie wierzyłem, że władze miasta posuną się tak daleko. W demokratycznym państwie tego się nie robi. Byliśmy u prawników i wiemy, że mamy prawo dojechać do obiektów, bo one stanowią naszą własność, mimo że teren nie - mówi pan Jarek. - Wstrząsnął mną sposób, w jaki władze ograniczają nasze swobody. Ta demonstracja siły była zupełnie niepotrzebna. Niezależnie od tego, jak nas nazywano, nigdy nie zachowaliśmy się agresywnie, niegodnie.

Ten, kto zdecydował się pozostać w "getcie" (jak mówią sami kupcy), liczył się z tym, że władze miasta skierują przeciwko niemu sprawę do sądu. Wiele punktów opustoszało. Około 20 osób - głównie handlujących odzieżą - zdecydowało się przenieść na ul. Kawaleryjską. Część znalazła sobie miejsca na "dolnym" targowisku. Część poszła na emerytury. Spora grupa została. Nie przystali na propozycję prezydenta przenosin na plac naprzeciwko Giełdy Rolno-Towarowej przy ul. Andersa, bo chciał, by zdeklarowali się zanim do rady miejskiej trafi projekt uchwały. "To dobrowolna eksmisja. Nie podpiszemy wniosków w ciemno" - mówili.

Wszystko przez tę Jurowiecką
Wraz z nimi Jarek. Inni powoli się wykruszali, a on trwał na miejscu, bo musiał wyprzedać cały towar. W końcu ta firma to jedyne źródło utrzymania dla jego czteroosobowej rodziny, nie mówiąc o wspólniku. Jednocześnie prowadził rozmowy o innej lokalizacji. Na Andersa nie chciał czekać, samo uzbrajanie terenu trwałoby miesiącami, a to za długi przestój. W końcu podpisał umowy w dwóch punktach: na Rynku Kościuszki 24 i w "zielonej kamienicy" na św. Rocha 5. Udało mu się otworzyć tam sklepy z obuwiem. Na Jurowieckiej handlował aż do końca listopada. Ale nie uważa się za ostatniego Mohikanina:

- Prędzej to mój sąsiad ze sklepu z zabawkami. Chyba do świąt miał otwarte - uśmiecha się.

Nie czuje się też jak Don Kichot, bo nie walczył dla utopijnej idei, ale po to, by do końca pozbyć się towaru, nie stracić i utrzymać rodzinę. Ma żal do prezydenta: - Plac i tak stoi pusty, cóż szkodziło, byśmy pohandlowali do świąt...

Ostatnia odsłona jego walki zacznie się w połowie stycznia w sądzie. Rusza sprawa z powództwa miasta o wydanie nieruchomości i zapłatę 3 tys. zł. Jest dobrej myśli, bo burzenie dorobku życia dobrze mu idzie - wypruł już wszelkie instalacje. Został tylko dach i ściany. Nieruchomość zdąży więc "wydać". Byłoby jeszcze szybciej, gdyby nie to, że tuż przed świętami dopadło go straszne przeziębienie. "To przez tę Jurowiecką, że tam siedziałeś tyle czasu" - od razu postawiła diagnozę żona.

- Brak bazaru to dotkliwy cios - przyznaje pan Jarek. - Ze wszystkich sił się broniliśmy, a kiedy już się to stało, staraliśmy się przeżyć to jak najmniej boleśnie. Ale nie dało się. Ponieśliśmy straty i jeszcze długo będziemy płacić.

Najbliższe miesiące pokażą, czy Jarkowi uda się utrzymać w nowych punktach w centrum miasta. Czy uda się wyjść na swoje przy dużo wyższym czynszu, cenach, które musiał podnieść oraz ostrej konkurencji galerii handlowych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna