Barwne życie to ja miałem! - taki słowami wita w progu swojego domu Wiktor Baran. I mimo swoich 81 lat zadziwia doskonałą pamięcią, sypie jak z rękawa nazwiskami, opowiada barwnie i ze swadą.
Urodził się w 1935 r. w Wólce Terechowskiej (gmina Czeremcha), 1,5 km od dworca PKP.
- Pierwsze moje ważne wspomnienie to bombardowanie przez Niemca węzła kolejowego - opowiada. - W 1940 przyszli do nas sowieci. Obok stacji kolejowej zrobili sobie koszary wojskowe.
5-letni Wiktor bywał tam praktycznie każdego dnia.
- Sprzedawałem im bułeczki, które piekła moja mama. Kiedy indziej zamiast pieniędzy dostawałem od nich ryby.
Razem z wojskiem we wsi pojawili się enkawudziści i politrucy. Rozpoczęła się natrętna agitacja, aby zorganizować kołchoz.
Rodzina Baranów należała do jednych z najbogatszych gospodarzy. Mieli 16 ha ziemi, murowany dom, oborę, chlewy i konie. Przed wojną ojciec Wiktora był też na emigracji w Brazylii, skąd przywiózł sporo gotówki.
- Grozili mu, że jak nie zostanie kołchoźnikiem, to go wywiozą na Syberię. I mimo, że ojciec się bał, to opierał się agitatorom, jak długo tylko mógł - wspomina pan Wiktor. - Jak Niemcy napadli w czerwcu 1941 r. na Związek Radziecki groźba wywózki na „białe niedźwiedzie” stała się nierealna.
Tyle że fatum, które wisiało nad rodziną Baranów za Sowieta, przybrało, niestety, realny kształt za Niemca.
- Pewnej nocy przyszedł do naszego domu ruski partyzant. Miał rozbitą głowę i twierdził, że uciekł z jakiegoś transportu. Prosił ojca, żeby go przechować. Ojciec się zgodzi i zatrudnił go na swoje nieszczęście jako parobka - mówi pan Wiktor.
Parobek okazał się bowiem jurnym mężczyzną, co nawet żonie sąsiada nie chciał przepuścić. Sąsiad zastał ich w domu w „sytuacji jednoznacznej”, jego pobił, a żonie brzytwą prawie uciął nos.
- Ta poleciała po pomoc do lekarza, a on był Niemcem. Opowiedziała, co się wydarzyło, a ten powiadomił żandarmów. Jak ich wszystkich wzięli na przesłuchanie, okazało się, że parobek to radziecki spadochroniarz. Trafił do Czeremchy, żeby robić sabotaż i organizować ruch oporu. Jak wyszło, że u nas mieszka, to los ojca był przesądzony - opowiada ze smutkiem w głosie Wiktor Baran.
Do dziś nie wie, kiedy i gdzie zamordowano ojca. Być może trafił do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Chociaż być może jest ofiarą zbrodni w Lasku Pilickim.
- Po wojnie bieda była straszna. Pięcioro nas było w domu i trzeba było szybko poszukać jakiejkolwiek pracy. Pierwszą robotę dostałem w tzw. gromadzkiej radzie narodowej. Strach pomyśleć, ale w wieku 17 lat zostałem tzw. gminnym delegatem ds. skupu i kontraktacji. Rekwirowałem w majestacie ówczesnego prawa nadwyżki zboża, mleka i mięsa okolicznym chłopom - opowiada.
Wiktor Baran podczas tych wątpliwych etycznie zajęć nie był sam. Do pomocy miał starszego kilkanaście lat od siebie milicjanta o nazwisku Pleskowicz. Chodził z „pepeszą”.
- Pamiętam, że raz jeden chłop wywrócił drabinę, po której wchodziłem szukając w stodole zboża, które tam ukrył przed nami. Pleskowicz go uderzył za to i zabrał na posterunek. - mówi.
Od tego momentu 17-letni Wiktor poczuł, że to nie jest praca na jego nerwy. Kiedy jeszcze usłyszał od własnej matki, iż sąsiedzi, za to co robi, spalą im dom decyzja była jednoznaczna - znaleźć sobie jak najszybciej nową pracę.
Nie było to jednak takie proste. W latach 50. nie można było tak sobie porzucić pracy.
- Całe szczęście, że na moje miejsce znalazł się chętna... dziewczyna - śmieje się pan Wiktor. - A ja szybciutko zapisałem się na kurs mechanika i traktorzysty w szkole rolniczej w Supraślu.
- Z tego okresu pamiętam apel na placu szkolnym po śmierci Stalina. Stoimy tam z żałobnymi minami słuchając komunikatu z głośnika, gdy nagle jeden z kursantów pstryka drugiego w ucho. Ten niewiele się namyślając wali go w twarz... Obaj wylecieli z kursu.
Okazuje się, że Wiktorowi Baranowi nie dane było zostać traktorzystą na zawsze.
- W 1954 po ukończeniu kursu dostaję nakaz pracy do Państwowego Ośrodka Maszynowego w Kleszczelach. Ale w mojej rodzinnej Wólce Terechowskiej tworzą kołchoz. To się wówczas nazywa ładnie „Spółdzielnią Produkcyjną”. I tam się przenoszę - opowiada.
Swoim zwierzchnikom jednak mówi, że chciałby spróbować też swoich sił na kolei.
„Nikt nie będzie stratny - mówię im. - Praca na kolei jest zmianowa, więc kiedy będę miał tam wolne, u was będę obrabiał pole”.
Zgodzili się. Ale młody Wiktor już wie, że traktorzystą to on już długo na pewno nie będzie, choć wiedza techniczna bardzo mu się w przyszłości przyda.
- I dalej już poszło bardzo szybko. Kończę technikum kolejowe, robię kurs maszynisty i zatrudniam się w Bielsku Podlaskimi. Zawiadowcą jest wtedy pan Łukaszuk. Latem pracuję tam jako dyżurny ruchu, a zimą jako maszynista. Rozstawiam po torach wagony tzw. lokomotywą manewrową - opowiada z dumą w głosie.
W 1956 r. mieszka już w Hajnówce. Tu się żeni, tu robi zaocznie maturę.
W 1969 r. organizuje się stacja przeładunkowa w Siemianówce. Zostaje tam dyżurnym ruchu i jednocześnie zastępcą naczelnika stacji w Narewce.
- I się tak spokojnie, choć w ciągłym przecież ruchu między Hajnówką a Narewką żyje - mówi.
Aż przychodzi pamiętny dla niego 1975.
Rosjanie z bratnimi armiami organizują latem wielkie ćwiczenia za Uralem. Transporty mają iść przez Czeremchę. Szef Wiktora Barana jest w tym czasie na urlopie, lecz kontaktu z nim żadnego nie ma. Pan Wiktor po przeprowadzonym przez siebie kursie na konduktora idzie pewnego dnia ze słuchaczami do lokalu na „kawę”.
- Wracam do domu ok. 22.00, a żona do mnie w nerwach, że już trzykrotnie był u nas goniec, bo mnie pilnie potrzebują w Czeremsze. Na miejscu okazuje się, że wojska enerdowskie i polskie mogą nie dojechać na czas na ćwiczenia, bo nie ma nikogo, kto by dał formalną zgodę na taki przejazd za granicę - opowiada pan Wiktor.
Wszystko się dobrze kończy, ale na drugi dzień Wiktor Baran dowiaduje się, że z Legnicy przyjedzie do Czeremchy gen. Wiktor Dubynin, przyszły szef sztabu sił zbrojnych Rosji, a wtedy szef pułku czołgów. I zawiadowca ma się z nim koniecznie spotkać.
- Najpierw helikopterem trafił do Siedlec, potem takim łazikiem przyjechał do Czeremchy.
- Dlaczego nie byliście tego dnia pod telefonem? - pyta surowo. - Nie mam telefonu, a poczta nie chce mi założyć, bo mówią, że nie mają wolnych łączy. - Gdzie jest u was najbliższy komitet PZPR? - pyta dalej. - W Hajnówce - odpowiadam. - To jedziemy tam - rozkazuje. Rozmowa z sekretarzem komitetu powiatowego partii i dyrektorem poczty była krótka. - Jutro będę w Warszawie u ministra łączności. Jeśli do jutra u Wiktora nie będzie telefonu, to minister znajdzie rozwiązanie problemu - postraszył.
- I telefon miałem nazajutrz!
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?